niedziela, 10 lipca 2011

Maraton - bardziej blondynski niz sportowy

A piątek pod znakiem warszawskiego maratonu. Trochę szwankuje mi chronologia, ale co tam.

Wszystko zaczęło się od spontanicznego zaklepania wizyty u mojej fryzjerki na Pradze. Oczywiście byłoby zbyt piękne gdybym pojechała tam prosto z Ochoty. Wcześniej musiałam odstawić rower na Okęcie - w końcu zapowiadali (całkiem trafnie) ulewy na popołudnie.
Ulewa, a właściwie megaburza (standardowo) zaczęła się tuż po moim wyjściu z praskiego salonu. Oczywiście moja fryzura pod wpływem deszczu od razu zmieniła kształt z ładnego na naturalny ;)

Po jakiś 20 minutach, które spędziłam pod kładką deszcz się nieco uspokoił, więc ruszyłam (mniej więcej) w stronę ronda Wiatraczna. Miałam oglądać staniki. Ne uciekłam jednak przed przeznaczeniem i po (nieco przypadkowej) wycieczce przez rozpadające się kamienicie, blokowiska i oczywiście mnóstwo kałuż, wylądowałam (uwaga uwaga) w lumpeksie! I to JAKIM!

Jako że ostatnio oszczędzam, ograniczyłam się do jednej sukienki ;) O takiej:



Teraz już tylko trzy godziny czekania aż moja Asia skończy pracę, dostanie się w okolice Starówki i da się wyrollować rollenami.

Na początek Du-za-mi-ha i "zagryzanie" czasu. Potem książka (znów o jedzeniu!). Tutaj zatrzymam się i wystosuję rozpaczliwy apel: niech ktoś znajdzie we mnie przycisk "STOP wydawaniu pieniędzy". Na prawdę będę wdzięczna.

Niestety/na szczęście to nie był koniec odchudzania mojego konta, ponieważ w końcu odebrałam wyrollowaną rollenami Asię. Wszędze naokoło (a tym bardziej w naszych butach) było tak mokro, że wylądowałyśmy na starówkowych goferach z dżemorem. Oficjalny powód - możliwość wysuszenia stóp. Stopy może wyschły, ale buty nie. Za to gorfry z bitą śmietaną i owocami to jest to ;)

W zestawieinu z rollenami Asi nasze "suszenie stóp" było dość obłudne, ale nikt nie powiedział, że łatwo jest być kobietą.



No, ale wcale nie to było kulminacyjnym punktem wieczoru. Zamysł był taki, że Asia zabiera mnie do The Mexican na arbuzową margaritę. Nie dość, że drink ogromny i przepyszny to jeszcze tuż przy naszym stoliku grał meksykański zespół (panowie są na prawdę z Peru, pytałyśmy). Na środku dziedzińca chlupała przyjemnie kiczowata fontanna ze sztucznymi liliami i od czasu do czasu kelner przebrany za Zorro robił wieś biegając z ciastem ;)

No i od czasu do czasu ktoś potańcował - test aparatu Asi ;)

 I jak to często bywa w moim przypadku - zakochałam się w łazience, zwłaszcza ręcznie szkliwionych umywalkach. Chociaż tak na prawdę marzy mi się meksykańska kuchnia.

Co do The Mexican to szczerze bardzo bardzo polecam na letnie wieczory!

1 komentarz: