niedziela, 24 lipca 2011

Stadion Prawie-Narodowy

Co z tego, że tłumy, i że jeszcze pewnie nie raz wyłądujemy tam na jakimś koncercie (hm, meczu?). Zgodnie z jednym z pierwszych praw polskiej mentalności - jest za darmo, to iść trzeba. Tak wylądowaliśmy na zwiedzaniu warszawskiego Stadionu Narodowego, chociaż nie wiem czy w ogóle mogę go tak nazywać. Podobno Narodowym może się nawywać tylko Stadion Śląski, bo taki status nadał mu PZPN w 1993 roku. Ale już nie będę udawać, że się znam.

Oto ON! Widok z mostu Poniatowskiego.
Na telebimach (jeszcze na ziemi) dość samczykowy (czyt. uderzający głównie w męskie serca i umysły) filmik na temat Stadionu.
Było dość rodzinnie. I zdjęcia były. 
Wszechobecne polskie akceny i akcenty przedsiębiorczości Polaków (tych przed Stadionem) zarazem.
Nawet dziura w dachu jest fajna.
Samoloty też latały, a na budowie warto nosić kask.
Były ulotki, za jedną z nich Konrad, a za Konradem trybuny do testowania. Fotele wyglądały na całkiem wygodne, ale kolejka do nich wydawała się nie mieć końca. Odpuściliśmy.
Chorągiewki dość szybko rozpełzy się po Warszawie, a przynajmniej po jej centrum.
Jednak zmęczenie dopada nawet po darmowych przyjemnościach, a wyjść nie tak łatwo. W końcu się udaje. Kolejny przystanek to wietnamskie jedzenie, ale to długa (i osobna) historia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz