czwartek, 29 maja 2014

Kartka na Dzień Taty

Teraz coś dla równowagi z warzywnymi koktajlami z poprzedniego wpisu.

Dzień Taty nadciąga wielkimi krokami, a który mięsożerny ojciec nie chciałby dostać t-bona? Chociażby na papierze, ale z wyrazem miłości! Swoje steaki przewiązałam sznurkiem niczym mięso garmażeryjne!

Uwaga, uwaga! To wszystko można nabyć! Szczegóły na dole :)





Tym, których nieco przeraża organiczna forma, pozostaje ojcowskie piwo :)




Wersji bardziej poprawnej politycznie chyba nie przewiduję. ;)


I część z reklamą, którą odgrażałam się na górze:

1) Zapraszam na funpage na Facebooku!
(można składać zamówienia przez wiadomości)
2) Fusherkowe kartki siedzą też w innych zakamarkach Interenetu:

Niezależnie czy ze stekiem i piwkiem czy bez, już teraz życzę udanego Dnia Taty :)

czwartek, 15 maja 2014

Koktajle z warzywami

Ostatnio naszło mnie na warzywa. Na prawdę dziwnie się czuję, kiedy zamiast czekolady mam ochotę zjeść coś z błonnikiem. Może to przez fakt, że jakiś czas temu zaczęłam biegać? Nie ma co wnikać, tylko jeść dopóki trwa ten cudowny stan. A potem wrócić do mięsno-czekoladowej diety ;),

Poniżej kilka koktajli, które zmontowałam na szybko, z podręcznego warzywniaka (jak wiadomo w warzywniakach są też owoce). Wrzucić i zblendować. Wypić.

Cóż, faza na warzywa nie oznacza awersji do cukru, więc większość jest trochę dosładzana. Na szczęście nie zawsze cukrem w czystej postaci.


Może kogoś zainspirują i wzbudzą w nim podejrzane potrzeby!

sobota, 3 maja 2014

Nauka w kuchni: 1. Pieczenie, gotowanie, smażenie

Fajnie wiedzieć skąd się biorą różne zjawiska w kuchni – nie tylko ze zwykłej ciekawości, ale też po to, żeby śmielej gotować „na oko”. Łatwiej jest dodać czegoś więcej/mniej lub podmienić dany składnik kiedy wiemy, po co w ogóle znajduje się w danej potrawie. Albo podkręcić temperaturę w piekarniku wbrew temu co mówi przepis. Już inna sprawa, że każdy piekarnik żyje własnym życiem

Ktoś się kiedyś zastanawiał czym różni się pieczenie od gotowania czy smażenia? Z fizycznego punktu widzenia.


Nie trzeba zbyt długo dumać, żeby dojść do tego, że nasz obiad smaży się w oleju (cieczy), gotuje w wodzie (też cieczy), a piecze w otaczającym go gorącym powietrzu (gazie). Wygląda więc na to, że w każdym z przykładów obróbki termicznej jedzenia mamy inne otoczenie.

Tylko czym, w mikroskali (a nawet nanoskali;) ), różni się powietrze od wody czy oleju, być może pamiętacie z podstawówki lub gimnazjum. To wyjaśnia dlaczego tak długo piecze się w wysokich temperaturach to, co można ugotować dużo szybciej w temperaturze poniżej 100 stopni Celsjusza. Dla tych, którzy chcieliby sobie przypomnieć – szybka powtórka.

Zadumę nad tym, czym różni się powietrze od wody rozpocznę przypomnieniem: z pewnością większość rzeczy w kuchni (i nie tylko w kuchni) składa się z atomów/cząsteczek. Zarówno w gazie jak i w cieczy takie cząsteczki mogą poruszać się swobodnie, wykonując chaotyczne ruchy (ale o tym później).


Zacznijmy od wody i powietrza – czyli gotowania i pieczenia. W kuchni najbardziej interesuje nas fakt, że gaz i ciecz (czyli np. powietrze i woda) różnią się gęstością (rysunek powyżej), można powiedzieć stopniem upakowania. W takich samych pojemnikach wypełnionych po brzegi (tak, tak, także powietrzem) znajdziemy więcej cząsteczek wody niż powietrza. Czyli ciecz z założenia jest gęstsza od gazu.

Tak jak wspomniałam zarówno w powietrzu jak i w wodzie (w oleju też, ale miałam o nim na razie nie gadać), cząsteczki poruszają się swobodnie, wykonując chaotyczne ruchy, przy okazji zderzając się ze sobą. Jeśli podwyższymy temperaturę, w ich życiu zmieni się głównie to, że będą powyższe czynności wykonywać szybciej (rysunek poniżej). Czyli będą posiadały więcej energii – przemieszczać się szybciej i częściej się zderzać.


Cząsteczki gazu czy cieczy mogą zderzać się nie tylko między sobą, ale także z jedzeniem, które do nich włożymy. W ten sposób mogą przekazywać swoją energię, na przykład w postaci ciepła (czyli podgrzewając potrawę). Czyli po prostu przenosić ciepło.

Im wyższa temperatura, tym ruchy cząsteczek są szybsze i tym częściej zderzają się one z powierzchnią pieczonej, gotowanej czy smażonej potrawy. Podobnie ma się sprawa gęstości – im więcej cząsteczek znajduje się w jednej objętości, tym częściej będą się one zderzać z (dajmy na to) kurczakiem przekazując mu więcej ciepła (rysunek poniżej).

Ponieważ w piekarniku cząsteczki gazu (powietrza) są względnie luźno upakowane, mają mniejszą szansę zderzyć się z pieczystym. Dlatego miąsko zrobi się wolniej w wysokiej temperaturze (np. 250 stopni Celsjusza) w piekarniku niż podczas gotowania w wodzie (max. 100 stopni Celsjusza).

Ale tu się zakrada olej! Wprawdzie ma mniejszą gęstość od wody, ale posiada jedną magiczną właściwość. W przeciwieństwie do jego przezroczystej koleżanki nie wrze (czyli nie zamienia się w gaz) w temperaturze 100 stopni Celsjusza. Dzięki temu możemy go nagrzewać do znacznie wyższych temperatur. W praktyce szybciej zacznie się palić niż osiągnie swój punkt wrzenia. Dzięki tym właściwościom podczas smażenia mamy bardziej rozpędzone cząsteczki i jest ich wystarczająco dużo żeby skuteczniej (niż w przypadku gotowania) przekazać energię cieplną (temperaturę).

Oczywiście wszystkie cząsteczki są w ruchu, ale więcej strzałek stworzyłoby jednolitą, nieczytelną, czarną masę ;)

Wiadomo, że olej olejowi nie równy, ale plasterek marchewki pieczony przez 20 minut, potrzebowałby tylko 10 żeby się ugotować, a w przypadku smażenia wystarczą mu 2-3 minuty.




Do wszystkich technik wkradają się jeszcze inne aspekty, które przekładają się nie tylko na walory smakowe. Ogrzewać też można na różne sposoby, ale przewodnictwo cieplne, czyli cała ta historia z cząsteczkami, w przypadku kotleta/kurczaka/pieczystego wydaje się być najważniejsza :) No, chyba, że włożymy to wszystko do mikrofali, ale to już inna historia.

Starałam się wszystko sprawdzić, więc oto bibliografia:

Frytka doskonała i inne sekrety kuchni, Russ Parsons, Twój Styl, Warszawa 2005 (Przeczytajcie! Warto!)
http://cmf.p.lodz.pl/iowczarek/materialy/termodynamika/teoria.html
http://pl.wikipedia.org/wiki/Ciecz
(Wikipedia może brzmi obciachowo, ale co tu można nakłamać pisząc o cieczy? ;) )

czwartek, 24 kwietnia 2014

Cytrynowy koktail z kaszy manny

Jak głosi polska tradycja, jedyną słuszną potrawą na śniadanie są kanapki. Sama nie mogę się nadziwić, że przez większość mojego życia, 99% porannych posiłków stanowił chleb z czymś. Aż tu w dwudziestym siódmym roku życia poczułam lekki chlebowstręt.

Dobrze by było gdybym przewidziała go wieczorem i zdążyła na spokojnie przeanalizować jakieś przepisy. Ale nie - prawo Murphy'ego każe omijać chleb szerokim łukiem rano, kiedy jednocześnie skręca z głodu (taka domena moich poranków, że muszę szybko coś zjeść żeby nie umrzeć).


Z tego powodu dzisiejszy poranek sponsorował atak głodowej paniki i szybkie wertowanie książek kucharskich na przemian z Googlem. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, kiedy już coś wyglądało dobrze, okazywało się, że nie mam jednego z podstawowych składników, albo trzeba na to czekać przynajmniej pół godziny. Więc jak zwykle wyszedł spontan ;)

Koktail jest raczej z tych zapychających, ale szybko strawialnych i nie aż tak deserowych. Dla tych, którzy lubią kwaśne rzeczy. Jest smaczny na ciepło (czy raczej letnio), ale na zimno też fajny - po jakimś czasie w lodówce robi się bardziej musem. Idealny do kubka herbaty.


Składniki
  • szklanka wody
  • 4 łyżki kaszy manny (można też dać 2,5-5 w zależności od tego czy chcemy mieć bardziej płynny koktail czy już prawie budyń)
  • łyżka masła
  • małe opakowanie płynnego jogurtu
  • cytryna (pół powinno wystarczyć)
  • przynajmniej 2 łyżki miodu (też wg. uznania)
  • garść owoców, np. winogron

Wykonanie
  1. Wodę doprowadzamy do wrzenia, wsypujemy kaszę, gotujemy ok. 5 minut ciągle mieszając.
  2. Odstawiamy na chwilę do lekkiego wystudzenia (kaszkę albo cały koktail można przygotować też dzień wcześniej) - ja mieszałam przy otwartym oknie, bo głód nie pozwalał na inny scenariusz (nie chciałam bardzo ciepłej ;)
  3. W tym czasie zetrzeć skórkę z połowy cytryny i wcisnąć około 3 łyżek soku (uwaga na pestki!).
  4. Do kaszki dodać masło, jogurt, cytrynę (skórkę i sok) oraz miód i dobrze zblendować. Ewentualnie dodać więcej miodu albo cytryny.
  5. Pokroić owoce i wsypać do koktailu, a jeśli planujecie pić przez grubą słomkę to ułożyć obok na zagrychę!
Teraz Wy możecie przygotować się nieco wcześniej do (jutrzejszego) śniadania ;)
Smacznego, bez frustracji!

środa, 16 kwietnia 2014

Sernik marchewkowy

Ile piekarek/piekarzy (dżender!) tyle ciast marchewkowych. Prawie każdy ma swój przepis. A nawet jeśli kilka osób posiada podobny, dałabym sobie rękę uciąć, że w różnych piekarnikach efekt wyszedłby zupełnie inny. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że ciasto z marchewką chyba zawsze jest smaczne i do tego zachowuje pozory bycia zdrowym.


My pieczemy swoje na Boże Narodzenie ("bo takie trochę cynamonowe") i na Wielkanoc ("bo takie marchewkowe"), a prawdziwym powodem jest fakt, że to ulubione ciasto chrześniaka mojej mamy.

Moją ulubioną wersją przepisu jest ciasto pokryte kremem z kremowego serka, ale najczęściej powstaje wersja z cytrynowym lukrem, bo najszybciej i trochę kwaśniej. W tym roku postanowiłam zapobiec cytrynowemu polukrowaniu i pokryć ciasto serem w sposób nierozłączny. W zasadzie wyszło na to, że więcej tu tej drugiej, serowej części. Pomysł podsunęła mi moja kuzynka, Marta.

Tak powstał marchewkowy sernik!


Składniki (na dużą blachę):

Marchewkowy spód
  • 4 jajka
  • 1,5 szklanki cukru
  • 3/4 szklanki oleju
  • 1-2 łyżki cynamonu
  • 2 szklanki mąki
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1 łyżeczka sody oczyszczonej
  • 3 szklanki startej marchewki (często mieszam z jabłkiem i być może wychodzi trochę więcej ;) )
  • dodatkowo można przygotować posiekane orzechy włoskie albo rodzynki (1/2-1 szklanka)
  • bułka tarta i odrobina tłuszczu do wysmarowania formy
Sernik
  • 1 kg mielonego twarogu
  • 4 jajka
  • 1 i 1/4 szklanki cukru pudru
  • opakowanie cukru waniliowego
  • 2 łyżki mąki
  • 1 szklanka startej marchewki
Wykonanie
  1. Dużą blachę do pieczenia wysmarować tłuszczem i wysypać bułką tartą. Piekarnik nagrzać do 180 stopni Celsjusza.
  2. Zaczynamy od spodu. Cztery jajka, olej, cynamon i cukier miksować przez chwilę.
  3. Dodać mąkę, proszek do pieczenia i sodę. Miksować dalej, do wymieszania składników.
  4. Następnie dodać marchewkę i dokładnie wymieszać, ale nie miksować!Jeśli chcecie dodać rodzynki albo orzechy to właśnie ten moment. Całość wylać do przygotowanej blachy.
  5. Czas na sernik. Twaróg, cztery jajka, cukier puder i cukier waniliowy dokładnie zmiksować. Dodać 2 łyżki mąki i zmiksować raz jeszcze, do połączenia składników.
  6. Następnie wsypać marchewkę, znów dokładnie wymieszać, Zapominalscy mogą jeszcze dodać rodzynki do sernika. Całość wylać na gotowy, marchewkowy spód.
  7. Piec przez godzinę, następnie zostawić na przynajmniej 20 minut w gorącym, wyłączonym piekarniku. Później studziłam ciasto przy lekko uchylonych drzwiczkach. Chociaż wszyscy znają tę prawdę, że co piekarnik to inne obyczaje :)
Smacznego wielkanocnego!

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Słona tarta ze wszystkim co najlepsze

Wiadomo, wszystko co najlepsze to pojęcie subiektywne. Ja na przykład rozpływam się na widok suszonych pomidorów, kremu z karczochów (przecież każdy szanujący się człowiek ma go w swojej kuchni), czarnych oliwek (tak, wiem, spora część czytających właśnie zwątpiła) i parmezanu (to chyba obiektywnie najlepsze). A teraz weźcie i wrzućcie to w jedną tartę. Albo w makaron! Mamma mia!


Żeby nie było zbyt różowo (zwłaszcza w kontekście formy w kształcie serca i suszonych kwiatów), całość rozcieńczyłam cebulą (ale czerwoną, więc jednak dość różowo) i jajkiem, bo dobrze żeby się trzymało kupy.

Start!

Składniki:

ciasto
  • 1 kopiasta szklanka mąki
  • 100 g masła
  • 1 łyżka zalewy z suszonych pomidorów (można pominąć)
  • 1 żółtko
  • 1/2 łyżeczki soli
farsz
  • około 3 łyżki zalewy z suszonych pomidorów (może być zwykła oliwa)
  • 2 średnie albo jeden duży ząbek czosnku
  • 2 średnie czerwone cebule
  • 80 g czarnych oliwek
  • 130 g suszonych pomidorów z zalewy
  • 50 g pasty z karczochów
  • 1 jajko i 1 zółtko
  • 30 g parmezanu
  • sól, pieprz, suszony tymianek (świeży pewnie jeszcze lepszy)


Wykonanie:
  1. Zaczynamy od farszu. Czosnek trzeba pokroić na plasterki, a cebulę całkiem dowolnie posiekać.
  2. Na rozgrzanej zalewie/oliwie podsmażyć plasterki czosnku, aż do momentu kiedy wyraźnie będzie czuć jego zapach (lepiej za krótko niż za długo). Wtedy należy dodać cebulę, posolić, wymieszać, przykryć i poddusić na małym ogniu.
  3. W tym czasie posiekać oliwki i pokroić pomidory, po czym dodać do miękkiej cebuli, wymieszać. Dosolić i popieprzyć do smaku ;)
  4. Jeszcze chwilę podsmażyć, odparować ewentualny nadmiar wody, dodać pastę z karczochów i odstawić.
  5. Z farszem jeszcze nie koniec, ale czas na ciasto! W związku z tym trzeba nagrzać piekarnik, do 180 stopni.
  6. Potem do mąki dodać zimne masło, posiekać na drobne kawałki. Dodać wszystkie pozostałe składniki, szybko zagnieść i wylepić formę. Podziurawić widelcem i piec około 15-20 minut aż góra się zarumieni.
  7. W tym czasie ubić jajko i żółtko do farszu, dodać do zawartości patelni i delikatnie wymieszać.
  8. Masę przełożyć do gorącego ciasta, posypać parmezanem i piec jeszcze około 25 minut.

Do zjedzenia jeszcze na ciepło albo już na zimno.

Smacznego!

środa, 2 kwietnia 2014

Praga! Praga!

Kobieta zmienną jest, a ja należę do tych zmiennych szczególnie bardzo. Może dlatego założyłam już miliardy blogów, później próbowałam je sfuzjować w jedną całość, znów rozdrabniałam się na kilka mniejszych i tak w koło Macieju. Postanowiłam jednak zeszczuplić się do jednego, nooo maksymalnie dwóch ;) Z tej okazji przeprowadzam się z podróżniczymi wpisami również tu. I robię to przynajmniej po raz drugi, wybaczcie.

Jakieś dwa lata temu, też pod koniec marca/ na początku kwietnia, zwizytowałam koleżankę w Czeskiej Pradze. Fajnie było, i tak ciepło, że nie trzeba było nawet bluzy!

To co widziałam?

Wiele par butów przewieszonych przez kabel (?) od wielkiego metronomu. Kiedyś w tamtym miejscu stał ogromy pomnik Stalina. Co przerażające, metronom jest widać praktycznie z każdej części zabytkowych dzielnic miasta. Strach pomyśleć o Stalinie.


 Wielkanocne drzewka, bo to już sezon.


Trdelniki, czyli wędzone ciastka. Widziałam (żeby tylko) też dużo innych słodyczy, np. andruty przekładane kremem i Lentilky. Nie tylko słodyczy z resztą, bo aż za dobrze zobaczyłam również gulasz.


Dom Miejski, który miał być dla wszystkich i właściwie ciągle jest pod warunkiem, że ma się wystarczająco dużo pieniędzy.


Widziałam też drzwi najeżone wystającymi głowami.


Pomnik Św. Wacława i manifestację antyaborcyjną...


...oraz odwróconą świętość Wacława. Autorstwa Davida Černego , który jest specjalistą ds. rzeźb od czapy.


Most Karola, a na nim stanowczo za dużo turystów. Tu scenka rodzajowa - Święty Nepomucen, który nie chciał zdradzić tajemnicy spowiedzi, jest zrzucany z mostu. Nie wiem kim jest pani na pierwszym planie, ale podczas rytualnego smyrania św. Nepomucen jest wyraźnie olewany


Do tego wszystkiego piwo, słońce, krótki rękawek i numerek z licealnej szafki jako otwieracz.


Ładne, czasem przeszklone widoki.



I most Legii ;)


Fajne znaki drogowe, z powodu których pan-przerabiacz miał sądowe problemy, ale Czesi wybronili go na Fejsbuku (czy jakoś tak;).


Złote bramy i srebrne panie.


Była też (przezajebista) katedra św. Wita (ale też Wojciecha i Wacława)!


I części ciała najczęściej dotykane (!?) przez turystów. Akurat panie na zdjęciu nie wyrażają zainteresowania w przeciwieństwie do pana z komórką.


Kolejna rzeźba Černego - tym razem panowie sikający na Czeską Republikę. Oprócz tego, ze sikają to ruszają tym czym sikają. Ruszają też bioderkami od czasu do czasu. Dodatkowo na zdjęciu reprezentanci polskiej wycieczki wyrażający żywe zainteresowanie obiektem.


Kłódki zakochanych par nad Certovką - w pobliżu osobliwy czeski napis w stylu I tak się rozstaniecie, fiutki.


Widziałam też nie klubokawiarnie, ale klubokawiarnioteratry. Jeden nawet od środka ;)


Metro też było.


Kościół Husycki. Miała być też msza, i była, ale zbyt rano żebyśmy mogły zobaczyć jak wygląda.


Na koniec tajemnicza mikstura. Rum+wrzątek+cytryna+cukier.


I Polskim Busikiem, z dzikimi tłumami, bo z niedzieli na poniedziałek, sru do domu!

Z podziękowaniami dla Anki, najlepszej przewodniczki :)

poniedziałek, 17 marca 2014

niedziela, 9 marca 2014

Turcja pieczywem płynąca

Od kilkunastu lat Turcja kojarzyła mi się z dobrym jedzeniem - głównie z powodu pysznych śniadań w hotelu, w którym spędziłam typowe zorganizowane wakacje. Za czasów kiedy jeszcze byłam w stanie takie wytrzymać. Na tym samym wyjeździe, po raz pierwszy spróbowałam świeżych fig, odjeżdżając autobusem z Istambułu. Kupiłam je w ilości mocno asekuracyjnej i kiedy poczułam ten smak, bardzo żałowałam, że nie mogłam wyskoczyć z autokaru po więcej.

Dlatego odwiedzając moją przyjaciółkę na wymianie studenckiej, nastawiałam się na dużo dobrego jedzenia (a na jakim wyjeździe tak nie było?). Cóż, wiele pożartych potraw, z pewnością będę pamiętać - często trudno powiedzieć czy ze względu na smak czy okoliczności spożycia.

Sad pomarańczowy na obrzeżach Antalii
Po pierwsze, najadłam się ryb. W Warszawie zdarza mi się to niezwykle rzadko - nie bardzo wiem gdzie kupować dobre i świeże. Nie szkodzi, ostrzę apetyt na wyjazdowe ładowanie "rybich" części mojego organizmu. Tam gdzie blisko do morza. To dość zabawne, bo jeszcze kilka lat temu żadnej ryby nie tknęłabym nawet kijem.


W Antalii pod koniec stycznia, na moim talerzu najczęściej pojawiał się levrek - cudownie zgrillowany i tak pyszny, że dodatek kilku kropel cytryny byłby całkowitą profanacją. Okazał się zbyt smaczny żeby zrobić mu zdjęcie. Za to tak elokwentnie wyglądam jak jem (a właściwie kończę jedzenie):


Wszechobecni koci mieszkańcy Turcji jeszcze się łudzą, że się podzielę:


Kolejne wydanie ryby przyprawiłoby większość Włochów o zawroty głowy. Toż to ryba zapiekana z serem! Faktycznie, po zjedzeniu było mi trochę ciężko, ale wszystko przyjemnie współgrało. Oprócz wymienionych składników pod serową skorupką znalazły się pieczarki i ostre papryczki. Do tego pomidory!


Chociaż nie było łatwo. Jak to zwykle bywało, w ramach przystawki na nasz stół trafiło pieczywo z dodatkami. 


Jak tu się oprzeć jeszcze ciepłemu chlebkowi posypanemu czarnuszką? Z masłem! I z sałatką. W takiej sytuacji można tylko przyjąć strategię "Jakoś to będzie" i zjadając ile wlezie.

Bywało jednak, że temat wszechobecnego pieczywa wywoływał u mnie mdłości. Miałam wrażenie, że większość Turków mogła zajadać je bez umiaru. Podczas couchsurfingowej wyprawy do Kapadocji, wolałam udawać, że nie jestem głodna (mimo, że skręcało mnie w żołądku) niż częstować się szóstą pod rząd bułką, którą oferował mi mój host ;) Miałam wrażenie, że jeszcze trochę skrobi i mój przewód pokarmowy zapcha się na zawsze.

Pieczywem, które wspominam najmilej, głównie ze względu na zawartość, był przypieczony chlebek z grillowanym sucuk, turecką wołową kiełbasą: 


Podczas jedzenia dało się poczuć sporą ilość papryki i tłuszczu. To drugie było całkiem na plus w kontekście braku kontekstu innego niż podpieczona buła ;) Sam sucuk w wersji ciepłej cudownie rozpływał się w ustach.

Na zdjęcie załapał się również salep - według (ach!) Wikipedii "napój przyrządzany ze sproszkowanych bulw storczyka męskiego". Moje podniebienie chyba jeszcze do niego nie dojrzało (cóż, dopiero w zeszłym roku dorosło do śledzi), bo czułam raczej najzwyklejszą mąkę ugotowaną z wodą. Na szczęście posypaną cynamonem. Jest też szansa, że trafiłam na wersję "instant" z racji tego, że cała konsumpcja odbywała się na stoku narciarskim.



Ciężko się oprzeć i nie dopisać co Wikipedia podaje dalej: "Nazwa pochodzi od arabskiego określenia ḥasyu al-tha`lab, oznaczającego lisie jądra - od charakterystycznego kształtu bulw storczyka." ;)

Brzmi jak afrodyzjak, w których wszyscy Turcy płci męskiej są specjalistami. Przynajmniej tak twierdzą. Na dowód wklejam zdjęcie specjalistycznego straganu:


Nie minęła godzina od sucuk i lisich jąder, jak mój cudowny couchsurfingowy host, podsunął mi pod nos manti. Rozmawiając wcześniej o tej potrawie, spodziewałam się raczej czegoś na kształt azjatyckich pierożków z mięsną zawartością. Mięsna zawartość była, aczkolwiek raczej symboliczna, bo manti z Kayseri (tam właśnie się znajdowałam ;) przypominają raczej kluseczki w mięsno-pomidorowym zupo-sosie:


Podawane są z jogurtem (hmmm, podobnie jak połowa tureckich dań).

Całość posypałam sumakiem, który do tej pory kojarzył mi się tylko z inwazyjną (w polskich warunkach) roślin z mechatymi gałązkami i pięknymi liśćmi w jesiennym wydaniu. Fajny, kwaskowaty. Do wyboru były jeszcze chilli i mięta.

Ciężko było to wszystko przejeść. Dodatkowo zamówiony lahmacun (a właściwie lahmacuny, plaki z mięsem) z dodatkowym serem wzięliśmy na wynos, na rano. Okazało się jednak, że mój host śniadań w zasadzie nie jada, więc smutny obowiązek przejedzenia wszystkiego spoczął na mnie. Dałam radę, wiadomo.

Jeszcze tego samego dnia byłam już 70 km dalej, w Goreme. Tam pieczywa również nie zabrakło, nie tylko za sprawą wcześniej wspomnianego, wcinającego bułki hosta. Szybka ucieczka na coś konkretnego w postaci kebabu, zaowocowała kolejną porcją skrobi:


Zwracam uwagę na fakt, że w tle, po lewej stronie, znajduje się jeszcze więcej chleba ;). Na szczęście znalazłam też trochę grillowanych warzyw, ostre, marynowane papryczki i pyszną oliwę. 

Sam kebabik: wołowina pierwsza klasa. Przygotowany według receptury z miasta, z którego pochodził kucharz. Biję się w piersi, nie pamiętam skąd!

Gdyby kiedykolwiek zabrakło mi pieczywa, zawsze mogłam liczyć na uliczny (nie tylko turecki) simit, obsypany sezamem:


Wszechobecny niczym obwarzanki na krakowskim Rynku Starego Miasta. Ponoć wypiek głównie śniadaniowy, do pożarcia np. z Nutellą. Bez dodatków też był niczego sobie. Na nasz, znalazło się jeszcze kilku żarłocznych chętnych:


Całość do zagryzienia pide, turecką pizzą:


Naszą jadłyśmy w bardzo klimatycznym otoczeniu, ze względu na awarię prądu w całej dzielnicy. Oczywiście zapas restauracyjnych świec dostał się nam jako "gościom zza granicy", w związku z czym stałyśmy się niezłą rozrywką dla Turków czekających w ciemnościach na swoje zamówienia. Możecie spojrzeć jeszcze raz na pierwsze zdjęcie i zobaczyć jak wyglądam w czasie jedzenia, Teraz wyobraźcie sobie jak było mi głupio ;)

Zjedzmy jeszcze trochę ciasta! Ciasta filo, z farszem, w postaci borka, szybkiego dania. W Serbii głównie na śniadanie, nie mogłam dojść do tego jak to jest z Turcją - mam wrażenie, że podawali to przez cały dzień, aż do wyczerpania zapasów.


Na zdjęciu widać głównie szpinakowy farsz. Jest też serowy. Wersją najbardziej klasyczną wydaje się być mięsny.

Skoro jesteśmy już przy temacie śniadania, najlepszym studenckim posiłkiem po długiej, nocnej imprezie (oprócz ayranu oczywiście) była çorba, turecka zupa, w najczęściej na bazie zblendowanego kurczaka. Oczywiście podawana z pieczywem. Sama w sobie wydawała mi się trochę mdła, ale wszechobecna cytrynka w zestawie, dużo zmieniała.


Wszechobecność cytryn nie objawiała się tylko w restauracjach i na straganach, ale też na osiedlowych krzakach, z których uzupełniałyśmy swoje domowe zapasy. Z dostępnością innych owoców i warzyw nie było już tak cudownie, ale na bazarach leżały dosłownie wszędzie, w przystępnych cenach. Dlatego zapychanie się świeżymi sałatkami było (dla nas) na porządku dziennym. Zwłaszcza tymi polanymi sokiem z granata i oliwą. Granatowy sok jest trochę słodki, trochę kwaśny, więc całkiem dobrze wyręcza z brudzenia się sosem vingegret. Chociaż wiadomo, smakuje inaczej. Ten domowy podobno cudownie działa na przeziębienia.

Turcy ciągle woleli chleb, może stąd rządowy program prowadzący do budowy plenerowej siłowni na każdym rogu - w celu walki z narodową nadwagą. Z drugiej strony tureckie dodatkowe kilogramy nie były aż tak liczebne jak można by sobie wyobrażać. Powiedziałabym, że akcja miała charakter duszenia problemu w zarodku.

Z ulicznych warzyw, w centrum miasta prawie wszędzie można było zjeść gotowaną kukurydzę wymieszaną z masłem i majonezem. Do tego mnóstwo sosów do wyboru - głównie kiepskiej jakości ketchup i przemysłowo produkowany sos BBQ. Wystarczyła mi wersja podstawowa ;)


W międzyczasie oprócz wszechobecnych kebabów i kukurydzy można było przekąsić Çiğ köfte. Oryginalnie przygotowywano ją z surowego mięsa, bardzo długo ucieranego z ostrymi przyprawami. Czynność ta miała "gotować" całość bez użycia wysokiej temperatury. Dowiedziałam się, że w wersji ulicznej zabroniono używania surowego mięsa, chociaż prawdę mówiąc z powodu stopnia ostrości, trudno było mi ocenić co znalazło się w mojej ;)


Po strukturze wnioskowałam, że znajdowało się tam sporo bulguru. Do Çiğ köfte jako takiej dodano trochę sałaty, soku z granata (oczywiście!) i jeszcze trochę ostrego sosu (oj, płakałam).

Za to ani trochę nie płakałam przy midye dolma, faszerowanych małżach, teoretycznie podawanych jak przystawka - w naszym życiu w Antalii służyła głównie jako poimprezowa pijacka przekąska za grosze. Może z tego powodu do tej pory nie wiem czy znajdował się w nich przepisowy ryż czy raczej bulgur, przy którym przez długi czas się upierałam. Z pewnością dało się tam jeszcze poczuć podsmażoną cebulkę i przyprawy.


W czasie kiedy zjadałam kolejną małżę, sprzedawca przygotowywał następną, otwierając ją i pokrapiając cytryną. Przekładał wszystkie muszelki jak krupier żetony w kasynie. Trzeba było zatrzymać go w odpowiednim momencie żeby z rozpędu nie wyjeść zawartości całego stoiska.

Żebyście tu wszyscy przy czytaniu nie posnęli, serwuję jeszcze kawę po turecku. Dla mnie dość zaskakującą, bo pozbawioną dodatkowych przypraw w przeciwieństwie do tej, o której uczyłam się na kursie dla baristów w Warszawie. Jednak ciągle parzoną w tygielku, od razu z cukrem.


Jak większość Turków częściej poiłam się wszechobecną herbatką. W Kapadocji zaś pysznym domowym winem. Zgaduję, że to efekt chrześcijańskiej historii regionu ;)

Sprzedawca z winem, którego wypił już wystarczająco dużo.
Do całej deserowej zabawy (chociaż wino raczej wytrawne) ku mojej wielkiej radości dołączają jeszcze pistacje w każdej postaci: lodów, chałwy, baklawy itd. A o deserach można by jeszcze dłużej.


Nie zagaduję. Do Turcji trzeba zajrzeć i zajrzeć - Antalia ma z pewnością cudowne warunki przyrodnicze: góry i morze w jednym. Chociaż nie oszukujmy się, nawalili z architekturą i budowaniem "jak wlezie". Z drugiej strony przy odpowiednim wyborze mieszkania, śniadanie można zjeść przy całkiem dobrych warunkach widokowych.


Kapadocji reklamować nie trzeba, a za Istambułem tęsknię od czasów dawnych hotelowych wakacji. Więcej grzechów nie pamiętam :)

Na samym końcu chciałabym polecić Turcję w Sandałach, z której dowiedziałam się bardzo dużo jeszcze przed wyjazdem, pomogła mi w trakcie, a po powrocie pomogła mi ostatecznie zidentyfikować zjedzone potrawy.