czwartek, 22 grudnia 2011

Muffinki choinki - czekolada i pomarańcze

Muszę się przyznać, że sam pomysł na choinkowe muffiny wypatrzyłam gdzieś na Durszlaku, ale od razu bardzo mi się bardzo spodobał. Chciałam żeby również w smaku były świąteczne, ale korzenne przyprawy już mi się trochę  przejadły. Pomyślałam o gorzkiej czekoladzie w połączeniu z pomarańczami, a dokładniej pomarańczowymi choinkami. Wyszło trochę wytrawnie.



Składniki:

ciasto
  • 400g mąki
  • 2 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 2 kopiaste łyżki kakao
  • 1,5 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • szczypta soli
  • 250 g cukru
  • 2 jajka
  • 150 ml maślanki (myślę, że można zastąpić mlekiem)
  • 200 ml mleka
  • 150 ml oleju
  • posiekana tabliczka gorzkiej czekolady
krem
  • pół paczki budyniu waniliowego
  • 4 łyżki cukru
  • 1 łyżka mąki
  • skórka otarta z dwóch pomarańczy
  • sok wyciśnięty z dwóch pomarańczy
  • kostka margaryny
  • 2 żółtka 
  • zielony barwnik spożywczy
  • cukier puder
do ozdoby
  • kolorowa posypka
  • srebrne perełki


Wykonanie:
  1. Przynajmniej dwie godziny przed pieczeniem  muffinów (można dzień wcześniej) zacząć przygotowanie kremu - wyciśnięty sok z pomarańczy dopełnić wodą lub mlekiem do 250 ml i przelać do rondelka. 
  2. Do soku wsypać budyń, mąkę oraz cukier i dobrze wymieszać. Podgrzewać aż do zagotowania, dodać skórkę i gotować jeszcze pół minuty mieszając.
  3. Zdjąć z ognia i zostawić do całkowitego wystygnięcia. Margarynę wyjąć z lodówki żeby zdążyła się ogrzać.
  4. Czas na muffiny. Nagrzać piekarnik do 180 stopni, przygotować formę.
  5. Wymieszać suche składniki: mąkę (i pszenną, i ziemniaczaną), kakao, proszek do pieczenia, sodę i sól.
  6. W osobnym naczyniu wymieszać rozbełtane jajka, mleko, maślankę, olej i cukier. Mieszaninę przelać do suchych składników, dodać posiekaną czekoladę.
  7. Wszystko wymieszać aż do połączenia obydwu części.
  8. Masę rozłożyć do foremek i piec 15-20 minut. Po upieczeniu studzić na kratce od piekarnika.
  9. Wracając do kremu: margarynę ubić z żółtkami. Po trochu dodawać wystudzony budyń ciągle miksując.
  10. Dodać barwnik spożywczy i cukier puder do smaku (ja dodałam 4 łyżki) dalej ubijając.
  11. Dobrze jest zostawić krem na jakiś czas w lodówce żeby stężał.
  12. Krem nakładać na wystudzone muffiny formując coś na kształt choinek ;)
  13. Posypać kolorową posypką i umieścić perełki na szczytach choinek.
Wesołych Świąt!

środa, 7 grudnia 2011

Pijane muffiny kasztanowe

Z racji dłużego pobytu mojego Konrada na włoszczyźnie (czyt. włoskiej obczyźnie) raz na jakiś czas trafiają mi się rarytasy w stylu mąki kasztanowej w ludzkiej cenie. Nie do końca wiedziałam co zrobić z połową kilograma takiej mącznej przyjemności. A jak się nie wie co zrobić? Piecze się muffiny :)
Kasztanowe są dość specyficzne w konsystencji - nieco mączyste, a na górze są popękane i chrupiące. I chyba stałam się fanką jabłkowo-rumowych rodzynek, które siedzą w środku.



Składniki:
  • 2 szklanki mąki kasztanowej (jeśli ktoś woli mniej mączystą wersję, proponuję wymieszać pół na pół ze zwykłą, pszenną mąką)
  • 1/2 szklanki oleju rzepakowego tłoczonego na zimno (na prawdę polecam - nadaje smaku)
  • 1/2 szklanki mleka
  • 1 jajko
  • 1/2 - 2/3 szklanki cukru trzcinowego (ja zrobiłam z 3/4 szklanki cukru - są baaardzo słodkie)
  • 1 łyżka miodu
  • łyżeczka proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 2/3 szklanki rodzynek
  • pół szklanki soku jabłkowego
  • 5 łyżek białego rumu
  • 2 plasterki imbiru
Wykonanie:
  1. Rodzynki wsypać do rondelka, zalać sokiem i rumem, dodać imbir.
  2. Podgrzewać aż do zagotowania od czasu do czasu mieszając.
  3. Zdjąć z ognia i odstawić na 5 minut.
  4. Przygotować foremki na muffiny (polecam blachę z dołkami i papilotki, bo muffinki są z tych co lubią się kleić).
  5. Nagrzać piekarnik do 180 stopni.
  6. Namoczone rodzynki odcedzić (i nie wylewać płynu!), wyjąć imbir.
  7. W misce wymieszać przesianą mąkę, proszek do pieczenia i sodę.
  8. W drugim naczyniu dokładnie wymieszać olej, mleko, jajko, cukier, miód i niecałe pół szklanki odcedzonego od rodzynek płynu (w miarę wystudzonego).
  9. Mokre składniki wlać do suchych, dodać rodzynki i dokładnie wymieszać.
  10. Nakładać do foremek, piec 10 minut, po czym zmniejszyć temperaturę do 160 stopni i piec jeszcze 5 minut.
  11. Muffiny studzić jeszcze kilka minut (3-5) w formie, a następnie wyjąć na kratkę od piekarnika.
Przy okazji w oleju rzepakowym i mleku znalazłam trochę słońca ;)
Życzę wszystkim zapachu prażonych kasztanów w domu, właśnie takiego jaki teraz mam u siebie!

PS. to już trochę nie to samo, ale myślę, że można pokusić się o realizację tego przepisu z udziałem zwykłej, pszennej mąki.

wtorek, 6 grudnia 2011

Piernik adwentowy

Odgrzewam przepis, który lata temu dostałam od koleżanki. Oto piernik adwentowy, który dojrzewa 2-3 tygodnie, dlatego jego produkcję warto zacząć już teraz. Niegdyś testowany, z sukcesem.
Póki co zamieszczam sam przepis, bo pokazywanie efektu już po Świętach chyba nikogo nie ucieszy. No, chyba że będzie inspiracją w przyszłoroczne Boże Narodzenie ;)

Pełen oldschool! Zwłaszcza wstęp.


Przepis można powiększych otwierając zdjęcie na nowej karcie.

piątek, 2 grudnia 2011

Penne i cukinia

Taka kolacja miała zaspokoić nagłą potrzebę zjedzenia bakłażana. Wprawdzie bakłażan i cukinia to nie do końca to samo, ale w zasadzie i tak często mi się myli ;)

Wszystkie składniki są ultraważne, a tak poza tym same plusy - danie praktycznie robi się samo. Porcja na dwa głodomory albo trzy mniejjadki.
  • 300 g makaronu penne (może być też spaghetti)
  • 1/2 kg cukinii
  • pół szklanki białego wytrawnego wina
  • 2 łyżeczki pesto
  • 2 ząbki czosnku
  • szczypta suszonego chilli
  • 2 łyżki oliwy lub oleju
  • kopiasta łyżka masła
  • sól
  • łyżeczka bazylii
  • parmezan



Wykonanie:

  1. Czosnek posiekać, a bakłażany pokroić na plasterki.
  2. Na rozgrzanej oliwie (albo oleju) krótko podsmażyć chilli i czosnek.
  3. Dodać pokrojoną cukinię, lekko posolić, zalać winem i dusić pod przykryciem przez 40 minut od czasu do czasu mieszając. Jeśli cukinia za bardzo odparuje, można dolać wodę albo jeszcze trochę wina.
  4. Makaron ugotować al dente.
  5. W międzyczasie przyprawić cukinię: dodać pesto i bazylię, dosolić do smaku.
  6. Makaron odcedzić, wymieszać z sosem i masłem. Podgrzewać jeszcze minutę.
  7. Nałożyć na talerze i posypać tartym/drobno pokruszonym parmezanem.
Smacznego!

sobota, 26 listopada 2011

Kandyzowany imbir

Kandyzowany imbir przewijał się w milionie przepisów, które miałam okazję realizować (no, był przynajmniej w kilku z nich). Zawsze stosowałam jakiś zamiennik, ale obiecałam sobie, że jak tylko nadejdzie sezon, spreparuję tonę kłączy. Właściwie skończyłam na połowie kilograma, możliwe jednak, iż na tym nie poprzestanę.



Przepis sponsoruje David Lebovitz za pośrednictem bloga Bea w kuchni. Imbir lepiej jest wygotować 2-3 razy żeby stracił swoją ostrość, a całkiem spora ilość dodanej na końcu wody w stosunku do ilości cukru sprawia, że produkt ciężkiej pracy (mieszania) nie będzie zbyt twardy.

Składniki:
  • 500 g świeżego imbiru
  • 800 g cukru
  • opcjonalnie: 2 łyżki ciemnego cukru muscovado (żeby syrop miał ładny kolor)
  • 1 litr wody + jeszcze trochę do wcześniejszego gotowania
  • szczypta soli
Wykonanie:
  1. Imbir obrać ze skórki i pokroić na cienkie plasterki (ok. 1,5 – 2 mm).
  2. Przełożyć imbir do rondelka o grubym dnie i nalać tyle wody, by imbir był przykryty.
  3. Zagotować, następnie zmnijszyć ogień i gotować na bardzo wolnym ogniu przez 10 min.
  4. Odcedzić, ponownie zalać imbir zimną wodą i powtórzyć gotowanie. Amatorom bardziej łagodnych smaków polecam również gotowanie numer trzy.
  5. Wodę, cukier sól oraz odcedzony imbir wymieszać w rondelku i gotować tak długo, aż syrop będzie mieć konsystencję ciekłego miodu (syrop gotować na bardzo wolnym ogniu).
Jeśli chcemy otrzymać suchy imbir kandyzowany – odcedzamy płatki imbiru z syropu i jeszcze ciepłe obtaczamy w cukrze. Pozostawiamy do całkowitego wyschnięcia na rozłożonym papierze do pieczenia. Otoczka z cukru fajnie chrupie. Jestem największą fanką tej formy przegryzki!

A póki co snuję pomysły na kolejne wersje kandyzowanego imbiru, tym razem z dodatkami!

czwartek, 24 listopada 2011

Krem kokosowy do kanapek

Podczas porannych zakupów wpadł mi w oko krem kokosowy do kanapek. Wygląda na to, że jestem zboczona, ale nawet nie pomyślałam o tym żeby go kupić, tylko żeby taki zrobić. Po błyskawicznej lekturze etykiety pobiegłam w głąb sklepu po miliard składników, potem już tylko do domu mieszać :) Faktycznie wyszedł kokosowy, z alkoholową nutką i z premedytacją przesłodzony ;)


Składniki:
  • 250 g wiórków kokosowych
  • 50 g migdałów (opcjonalnie)
  • 250 g cukru pudru (można dodać mniej)
  • 150 g tłustego mleka w proszku
  • 50 ml mleka
  • 50 ml likieru kokosowego
  • łyżka rumu
  • łyżka syropu imbirowego (lub łyżeczka startego imbiru)
  • 150 g masła (lub trochę mniej margaryny)
  • 100 g białej czekolady
  • 3 żółtka
Wykonanie:
  1. Wiórki kokosowe, migdały, mleko, likier kokosowy, rum i syrop imbirowy zblendować na gładką masę. 
  2. W kąpieli wodnej rozpuścić czekoladę.
  3. Dodać zblendowane składniki, masło pokrojone na kawałki, cukier i mleko w proszku.
  4. Cały czas mieszając (najlepiej trzepaczką) dodać żółtka i podgrzewać jeszcze minutę (dalej mieszając!). Jeśli masa jest zbyt gęsta można dodać trochę mleka. Dobrze jest pamiętać, że masa potem mocno stężeje.
  5. Zjąć z ognia i rozlać do słoików. Przechowywać w lodówce.
Smacznego :)

niedziela, 20 listopada 2011

Kajmak, cynamon, sernik

Wiaderko sera na zbyciu, kajmak do natychmiastowego zużycia - czysty rozsądek nakazuje upiec sernik ;) Testowałam już wersję sernik+kajmak+orzeszki ziemne (pycha!), więc tym razem spolaryzowałam się w stronę sernika cynamonowego. Inspiracja znów Liskowa, i znow nieco zmodyfikowana - do tego stopnia, że mój niepękający sernik jednak pęka ;) Dla mnie to czysta radość, bo kocham pęknięcia, które tworzą się w trakcie pieczenia - cóż, miłość ma różne oblicza. Przy okazji z delikatnego serowego deseru brutalnie wróciłam do poziomu klasycznego sernika.

Składniki:


Spód:
  • 200 g herbatników
  • 100 g cukru
  • 1,5 łyżki kakao
  • 2 białka
  • 50 g margaryny + odrobina do posmarowania tortownicy
Masa serowa:
  • 1 kg mielonego sera
  • 120 g cukru
  • 1 puszka masy kajmakowej/krówkowej
  • 1 cukier wanilinowy
  • 2 płaskie łyżki mąki ziemniaczanej
  • 1,5 łyżki cynamonu
  • 2 jajka
  • 2 żółtka



Wykonanie:
  1. Spód tortownicy wyłożyć papierem do pieczenia, brzegi posmarować margaryną.
  2. Wszystkie składniki na spód wymieszać w malakserze na gładką masę.
  3. Masą dokładnie wyłożyć spód tortownicy i część brzegu.
  4. Piekarnik nagrzać do 200 stopni.
  5. W dużej misce na wysokich obrotach zmiksować ser, masę kajmakową, cukier i cukier wanilinowy.
  6. Dodawać po jednym jajku i żółtka dalej miksując.
  7. Następnie dodać mąkę i cynamon. Zmiksować.
  8. Masę wlać do tortownicy, całość wstawić do piekarnika.
  9. Piec przez 10 minut, po czym zmniejszyć temperaturę do 150 stopni i piec jeszcze 1,5 godziny.
  10. Studzić w piekarniku przy uchylonych drzwiczkach.
U mnie góra ciasta lekko zbrązowiała - na szczęście nie zdążyła się przypalić, za to lekko się skarmelizowała! Cudownie!
Sernik zdecydowanie lepszy następnego dnia po upieczeniu.

czwartek, 17 listopada 2011

Rownouprawnienie

W odpowiedzi na coraz częściej pojawiające się stwierzenie, że mężczyzna zna trzy kolory: fajny, pedalski i chujowy, odgrzewam tekst z jeszcze przedstudniówkowych (zamierzchłych) czasów:

Widać niektórzy mają jednak bardziej złożoną mapę kolorów.

niedziela, 13 listopada 2011

Dynia, twarog, fistaszki

Moja Asia nigdy nie jadła dyni, ja mam ostatnio parcie na fistaszki (zwłaszcza masło orzechowe), a tak poza tym trzeba było coś upiec! Miał być sernik z wcześniej wymienionymi dodatkami, a koniec końców wyszło ciasto dyniowe z domieszką sera. W każdym razie całość oparła się na tym przepisie. A za chwilę nasza interpretacja tej smakowitej historii.
Ciasto jest kremowe, ale ma w nim co chrupać. I uwielbiam zapach cynamonu, który przegryza się ze spodniej warstwy.


Składniki:
  • 225g ciastek digestive
  • 1 łyżeczka cynamonu
  • 100g miękkiego masła
  • 1,5 kg dyni (masa ze skórą - po obraniu pewnie zrobi się z niej mniej niż kilogram)
  • 400g kremowego twarogu
  • 200-250g cukru pudru
  • 4 jajka
  • 5 łyżek gładkiego masła orzechowego
  • 2 łyżki mąki ziemniaczanej
Na wierzch:
  • 2-3 kopiaste łyżki masła orzechowego
  • parę łyżek mleka
  • 2/3 szklanki posiekanych niesolonych orzeszków ziemnych

Wykonanie
  1. Przygotować puree z dyni: dynię obrać, pokroić w kostkę i dusić z 1/4 szklanką wody aż się rozpadnie i odparuje z niej wystarczająca ilość wody. Kiedy dynia zacznie się lekko rozpadać, można przyspieszyć sprawę rozdrabniając dynię tłuczkiem do ziemniaków.
  2. Puree wystudzić.
  3. W tym czasie nagrzać piekarnik do 170 stopni i wyłożyć prostokątną blachę papierem do pieczenia.
  4. Ciastka dokładnie rozdrobnić (można solidnym tłuczkiem, można blenderem), wymieszać z cynamonem, a potem z posiekanym masłem na mokry piasek.
  5. Przygotowaną masą wyłożyć blachę i lekko uklepać.
  6. Puree z dyni zmiksować z twarogiem. 
  7. Nie przerywając miksowania stopniowo dodawać cukier, mąkę ziemniaczaną i kolejne jajka.
  8. Na koniec dodać 5 łyżek masła orzechowego i jeszcze raz zmiksować. 
  9. Całość wylać na przygotowany wcześniej spód. Masa jest bardzo rzadka, ale nie należy się tym przejmować.
  10. Blachę z ciastem włożyć w drugą, większą i włożyć do piekarnika. Ciasto można przykryć folią aluminiową, albo postawić na niskiej półce w piekarniku - chodzi o to żeby nie spaliło się od góry.
  11. Już w piekarniku do większej blachy nalać wrzątek - w ten sposób ciasto będzie się piekło w kąpieli wodnej i nie zdąży się spalić także od spodu ;)
  12. Piec około godziny i 45 minut w porywach do dwóch godzin.
  13. Po upieczeniu ostudzić i wstawić do lodówki, najlepiej na noc.
  14. Rano (ewentualnie godzinę później;) 2-3 łyżki masła orzechowego rozcieńczyć mlekiem do konsystencji, która pozwoli rozsmarować masło gładko na cieście.
  15. Posmarować ciasto i posypać posiekanymi orzeszkami ziemnymi.
Trochę pracy, ale efekt przyjemny dla podniebienia :)
Smacznego!

sobota, 12 listopada 2011

Zimowe placuszki

Większość moich śniadań sponsorują kanapki. Czasem jednak dochodzę do wniosku, że nie przełknę ani jednej więcej i szukam szybkiej alternatywy. Dziś padło na placuszki z pomarańczami i bananem - inspirowane przepisem Liski. Z dodatkiem cynamonu, tartego imbiru oraz miodu kojarzą mi się z zimą, która jest już tuż tuż za rogiem.

Składniki:
  • 2 jajka
  • 150g jogurtu naturalnego
  • 120g mąki pszennej
  • 1 płaska łyżeczka proszku do pieczenia
  • szczypta soli
  • 2 płaskie łyżki cukru pudru
  • 1/2 rozgniecionego banana (można pominąć)
  • sok wyciśnięty z 1/2 dużej pomarańczy
  • skórka otarta z 1/2 pomarańczy
  • 1/2 łyżeczki startego imbiru
  • duża szczypta cynamonu

Sos do placuszków:
  • 2 kopiaste łyżki miodu
  • sok wyciśnięty z 1/4 dużej pomarańczy
  • 1-2 łyżeczki soku z cytryny



    Wykonanie:
    1. Odzielić białka od żółtek. W osobnym naczyniu ze szczytpą soli ubić pianę z białek.
    2. Żółtka połączyć z jogurtem, cukrem pudrem, startym imbirem rozgniecionymi bananami, sokiem pomarańczowym i otartą skórką. Zmiksować.
    3. Dodać mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia i cynamonem, łyżką delikatnie wmieszać do ciasta.
    4. Powoli dodać pianę z białek, delikatnie rozprowadzając ją w cieście.
    5. Na patelni rozgrzać odrobinę oleju roślinnego. Nakładać po 2-3 łyżki ciasta na jeden placuszek i smażyć na złoto z każdej strony (ok.1-2 minuty na stronę).
    6. W międzyczasie dokładnie wymieszać składniki na sos.
    7. Podawać ciepłe, polane przygotowanym sosem cytrusowo-miodowym.

    Pyyyyyyycha. A sos, który zostanie można dodać do herbaty.

    sobota, 5 listopada 2011

    Zeby sie nazrec

    W zasadzie nie mogłam się zdecydować, na którego bloga to wrzucić ;) W każdym razie cała prawda wyszła na jaw!

    piątek, 4 listopada 2011

    Muffiny czekoladowo-bananowe z masłem orzechowym

    Znowu będziesz coś pitrasić? Zapytała mnie dziś babcia patrząc na czekolady leżące na blacie w kuchni. Oczywiście było to pytanie retoryczne, bo wiadomo, że będę.

    Uwielbiam połączenie bananów i masła orzechowego, na przykład na kanapkach. Czasami dodaję do nich polewę czekoladową albo nutellę. Dlatego kiedy już pierwszy raz piekłam bananowe muffiny Liski pomyślałam o tym, że fajnie by było połączyć je z orzeszkami ziemnymi.

    I oto są!


    Składniki:
    • 4 średnie dojrzałe banany
    • 1/3 szklanki cukru
    • 1/3 szklanki cukru trzcinowego
    • 1/2 stopionej kostki masła
    • 1/4 szklanki mleka
    • 1 jajko
    • 1,5 szklanki mąki
    • 1 łyżeczka kawy rozpuszczalnej
    • 1 1/2 łyżeczki sody
    • szczypta soli
    • 80 g posiekanej mlecznej czekolady
    • 80 g posiekanej gorzkiej czekolady
    • kilka łyżeczek masła orzechowego
    • garść solonych orzeszków ziemnych 



      Wykonanie:
      1. Piekarnik nagrzać do 175 stopni.
      2. Wymieszać rozgniecione (np. tłuczkiem do ziemniaków, można też użyć widelca) banany, cukier, masło, kawę, mleko i jajko.
      3. W innym naczyniu wymieszać mąkę, sól i sodę.
      4. Do suchych składników dodać mokre składniki oraz czekoladę i wymieszać.
      5. Wypełnić formę mufinową masą do 3/4 wysokości formy.
      6. W każdego muffina wetknąć pół łyżeczki masła orzechowego (można więcej) i przybrać orzechami.
      7. Piec około 20 minut, do czasu aż drewniany patyczek wbity w środek mufina, będzie suchy.
      8. Kiedy się upieką, wyjąć z formy i studzić na kuchennej kratce.
      Smacznego!

      poniedziałek, 31 października 2011

      Spaghetti alla vongole - jak to leciało?

      Praktycznie w każdym zakątku świata można wygrzebać jakiś wykaz potraw, które uznawane są za afrodyzjaki. Ale czy afrodyzjakiem nie jest każdy rodzaj dobrego jedzenia? ;)

      Wczoraj zaliczyłam niedzielny spacer po Neapolu - dokładniej po kilku ulicach, które dość spontanicznie przerodziły się w targ. Z drugiej strony wszystko tu wygląda na spontaniczne. W każdym razie miejsce znajdowało się raczej z dala od turystów, za to wśród mnóstwa głośnych neapolitańczyków. Z dziećmi czy tam bez, zmotoryzowanych, pieszych, starych i młodych, ale zawsze krzyczących i w większości po mszy, kawie oraz ciastku.
      Lista upolowanych produktów była dość długa, ale na samej jej szczycie figurowały małże - vongole. Prosto z zatoki i całkiem tanie ;) Ani ja, ani mój Konrad nie jesteśmy w temacie jeśli chodzi o owoce morza, ale wspomagani paroma tutorialami z YouTube i googlowymi przepisami całkiem dobrze daliśmy sobie radę. I teraz możemy mówić, że jesteśmy tacy fajni i obżeramy się frutti di mare.

      Kolory, flesz i brudna ściana


      Składniki (porcja na 2 głodomory albo na 3-4 normalne osoby):
      • 1/2 kg vongoli
      • 1/3 kg pomidorków koktailowych
      • 250 g makaronu spaghetti
      • 3-4 ząbki czosnku
      • 1/2 szklanki białego wytrawnego wina
      • kilka gałązek natki
      • troszkę chilli w proszku (świeżym pewnie nikt nie pogardzi)
      • troszkę soli morskiej
      • troszkę pieprzu
      • troszkę oliwy z oliwek

      Ziarno jak ta lala, ale też gotowe danie



      Wykonanie:
      1. Małże chwilę namoczyć  w posolonej wodzie, a potem opłukać, odcedzić. Otwarte małże wyrzucić.
      2. Rozgrzać garnek z odrobiną oliwy. Włożyć małże i przykryć. Pozostawić na średnim ogniu aż do całkowitego otwarcia wszystkich muszelek (około 2-5 minut).
      3. W tym czasie posiekać czosnek na plasterki, przekroić na pół pomidorki i porwać liście natki.
      4. Sitko wyłożyć ręcznikiem kuchennym (nam się przydał nieperfumowany papier toaletowy;) i przez taką konstrukcję przecedzić soki, które podczas duszenia puściły małże (żeby pozbyć się piasku itd.). Podobno przecedzona mikstura jest esencją dania. Małże odstawić na bok.
      5. W osobnym garnku wstawiamy wodę na spaghetti.
      6. Na rozgrzanej (dużej) patelni na oliwie krótko podsmażyć czosnek (do momentu kiedy będzie czuć pierwszy aromat), dodać odrobinę chilli pamiętając o tym, że wydobywamy smak małży, a nie wypalamy sobie języki ;)
      7. Na patelnię wsypujemy małże, zalewamy białym winem, zostawiamy na średnim ogniu aż do odparowania (około 5 minut) od czasu do czasu mieszając.
      8. Dodajemy pomidorki, dodajemy szczyptę soli (małże są przecież morskie, więc nie trzeba za dużo), odrobinę pieprzu i czekamy jeszcze chwilę.
      9. Kiedy woda w osobnym garnku się zagotuje, dodajemy trochę soli i wsypujemy makaron. Gotujemy al dente.
      10. Do małży dolewamy przecedzoną miksturę i smażymy jeszcze chwilę żeby odparować wodę.
      11. Kiedy spaghetti będzie ugotowane, odcedzamy makaron na sitku i zestawiamy sos z małżami z ognia. Spaghetti dodajemy do sosu, mieszamy, nakładamy na talerze.
      12. Nic tylko wsuwać i delektować się afrodyzjakiem ;)
      Włosi podobno jedzą to tak, że wydłubują widelcem małże do makaronu, a muszelki wylizują i wyrzucają na inny talerz.
      Tak w ogóle szczerze polecam spontaniczne gotowanie na wyjazdach! ;)

      Smacznego!

      Fleszem po odpadkach

      środa, 26 października 2011

      Muffiny dla (greckich) miesozercow

      Bez dłuższego wstępu przedstawiam muffiny na słono. Z kurczakiem, fetą, oliwkami i rozmarynem. Są sycące, aromatyczne i mam nadzieję, że całkiem zdrowe. Litania składników jest dość długa, ale warto nie pomijać żadnego (zwłaszcza świeżego rozmarynu!).


      Składniki:

      frakcja mięsna:
      • 350 g piersi kurczaka
      • ocet balsamiczny
      • 1-2 ząbki czosnku
      • suszony tymianek
      • oliwa z oliwek (albo olej)
      frakcja sucha:
      • 2 szklanki mąki
      • 1,5 łyżki siemienia lnianego (będzie miało co chrupać)
      • 4-5 łyżek płatków owsianych (wchłoną wodę, którą puszczą mięso i feta)
      • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
      • 1/2 łyżeczki sody
      farakcja wilgotna:
      • 90 g posiekanych oliwek
      • 130 g pokruczonego sera typu feta
      • posiekany świeży rozmaryn
      frakcja mokra:
      • pół szklanki oleju
      • szklanka mleka
      • 4 łyżki octu balsamicznego
      • 2 jajka
      • łyżeczka soli



      Wykonanie:
      1. Piersi kurczaka umyć, oczyścić i pokroić na drobne kawałki. Do mięsa wycisnąć czosnek, posypać tymiankiem, zalać oliwą i octem balsamicznym tak żeby marynata oblepiła kawałki. Odstawić na minimum pół godziny, można też wstawić na noc do lodówki.
      2. Piekarnik nagrzać do 210 stopni.
      3. W dużej misce wymieszać wszystkie suche składniki. W osobnym naczyniu połączyć mokre.
      4. Do suchych składników dodać mokre, wilgotne (ser, oliwki i rozmaryn) oraz kawałki kurczaka. Wszystko wymieszać łyżką aż do połączenia.
      5. Nakładać do muffinowych foremek - silikonowych lub do papilotków w formach.
      6. Piec 10 minut w 210 stopniach, potem kolejne 10 w 180 stopniach.
      7. Po wyjęciu z pieca wyjąć z foremek i studzić na kratce.
      Muffiny powinny być przyrumienione i chrupiące na górze. Najsmaczniejsze są jeszcze ciepłe, ale następnego dnia też mają swój urok.

      Smacznego!

      środa, 19 października 2011

      Chrupiace muffiny limonkowe

      Idę sobie, idę, a tu limonki za 3 złote za kilogram. Nie miałam pomysłu co z nimi zrobić, ale kupiłam. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wszystkie nieokreślone plany kulinarne kończą się muffinami. Tak oto powstały w wersji limonkowej, z kremem (zainspirowanym lemon curd od Liski). Są puszyste w środku, mają chrupiącą skórkę i ładnie pachną.

      Składniki:

      Ciasto:
      • 2 szklanki mąki
      • łyżeczka proszku do pieczenia
      • łyżeczka sody oczyszczonej
      • skórka starta z trzech limonek
      • 1/3 szklanki ciemnego cukru muscovado
      • 1/3 szklanki zwykłego cukru
      • 2 jajka
      • pół szklanki jogurtu
      • pół szklanki stopionego masła
      • chlust mleka 

      Krem:
      • 3/4 szklanki soku z limonek (z około 7 limonek)
      • szklanka cukru pudru 
      • 3 jajka
      • 5 łyżek masła pokrojonego na małe kawałeczki


      Wykonanie:
      1. Na początek idzie krem. Wszystkie składniki umieścić w garnku z grubym dnem i mieszając poczekać aż masa zacznie bulgotać (mniej więcej wtedy kiedy zacznie gwałtownie gęstnieć). Trzymać na małym ogniu około 5 minut cały czas mieszając. Następnie zdjąć z ognia i przetrzeć przez sito. Podczas stygnięcia krem będzie gęstniał.
      2. Rozgrzać piekarnik do 180 stopni.
      3. Wymieszać suche składniki: mąkę, proszek do pieczenia, sodę i skórkę otartą z limonek.
      4. Cukier (oba rodzaje) wymieszać z jeszcze ciepłym, roztopionym masłem aż do częściowego rozpuszczenia. Nie trzeba walczyć z małymi grudkami ciemnego cukru, będą ładnie wyglądały ;)
      5. Do masła i cukru dodać jogurt i jajka. Dokładnie wymieszać.
      6. Mokre składniki dolać do suchych, połączyć łyżką. Ciasto jest dosyć gęste, ale jeśli okaże się za bardzo zbite, można dolać trochę mleka (ja dodałam około 1/4 szklanki).
      7. Ciasto nakładać do foremek (silikonowych lub do papilotków w zwykłych formach), na początku jedną część tak żeby przykryć dno. Na ciasto nakładać po łyżeczce kremu limonkowego i przykryć kolejną warstwą ciasta.
      8. Piec około 15-20 minut w zależności od wielkości muffinów. Ciasto mocno rośnie, ale raczej nie cieknie (przez swoją gęstość).
      9. Studzić przez chwilę w formie, potem na kratce od piekarnika. 
      10. Ponieważ kremu cytrynowego jest stanowczy nadmiar, można go wykorzystać do smarowania  muffinów. Oczywiście posmarowane (albo i nie posmarowane) należy jak najszybciej zjeść!
       Smacznego!

      Oczywiście limonki można zastąpić cytryną.

      niedziela, 16 października 2011

      Stare ale jare


      Z półbiologicznym akcentem.

      Na sniadanie crumpets z gruszkami

      Przeglądając z rana Durszlak natrafiłam na crumpets - drożdżowe bułeczki, które smaży się na patelni. Wiedziałam, że muszę je zrobić, nie byłam tylko pewna czy na słono (z łososiem i kremowym serkiem) czy na słodko (z imbirem i gruszkami). Mój dylemat rozwiązał się sam, kiedy podczas przerwy na wyrastanie ciasta nażarłam się łososia.
      Przepis na crumpets względem oryginału prawie się nie zmienił, dorzucam za to część gruszkową.



      Składniki:

      na bułeczki:
      • 3/4 opakowania suchych drożdży
      • 1/4 szklanki gorącej wody
      • 1/2 szklanki mleka
      • 1 łyżeczka cukru
      • solidna szczypta soli
      • 1 jajko (dodałam jeszcze jedno żółtko, bo miałam ;)
      • 1 łyżka stopionego masła
      • 1 szklanka mąki
      na sos gruszkowy:
      • 1,5 łyżeczki obranego i drobno pokrojonego imbiru 
      • 2 obrane i drobno pokrojone gruszki 
      • łyżka masła
      • 2,5 łyżki cukru
      • szczypta cynamonu


        Przygotowanie:
        1. W szklance wymieszać mleko, wodę, cukier i drożdże. Pozostawić na 10 minut.
        2. Do dużej miski wbić jajko, zmiksować. Dodać mleko z drożdżami, sól i roztopione masło. Miksując stopniowo wsypać mąkę i wyrabiać do otrzymania jednolitej konsystencji.
        3. Przykryć miskę i odstawić w ciepłe miejsce do wyrośnięcia na 40 minut. 
        4. Po tym czasie lekko zamieszać i pozostawić jeszcze na 5 minut. 
        5. W tym czasie przygotować gruszki. Na patelnię wsypać cukier, imbir i dodać łyżkę masła. Smażyć na średnim ogniu aż cukier zacznie karmelizować. Dodać gruszki i cynamon, wymieszać i zdjąć z ognia.
        6. Na drugiej patelni rozprowadzić bardzo cienką warstwę oleju. Przygotować metalowe obręcze (ja nie posiadam, ale świetnie nadały się foremki do ciasteczek) i natłuszczone postawić na patelni.
        7. Rozgrzać patelnię i każdą obręcz/foremkę uzupełnić do połowy ciastem.
        8. Przykryć i smażyć na średnim ogniu przez ok. 8 minut. Następnie przewrócić na drugą stronę i smażyć pod przykryciem jeszcze przez 4 minuty.
        9. Polać sosem gruszkowym.
        Tadam! 

        czwartek, 13 października 2011

        Rozgrzewający eliksir. Owoce pigwowca, imbir i sliwki

        Kiedy jesień pokazuje swoje zimne oblicze, lubię usiąść w ciepłym mieszkaniu z gorącym kubkiem czegoś dobrego. Do tej pory na rozgrzewkę nie do zastąpienia był napój imbirowy: łyżka miodu, trochę cytryny i parę plasterków imbiru.

        Jednak odkąd w moim domu nastąpiła era kandyzowanych śliwek (na prawdę warto się na nie wysilić), wszystko się zmieniło! Połączenie śliwkowego zapachu z aromatem owoców pigwowca dodaje imbirowemu napojowi czwartego wymiaru ;)

        Składniki:
        • jednen mały pokrojony owoc pigwowca (lub kawałek większego)
        • 3 łyżki zalewy z kandyzowanych śliwek (można dodać mniej)
        • trzy plasterki imbiru
        • trochę wyciśniętej cytryny (około łyżeczki)
        Oczywiście ilość składników zależy tylko i wyłącznie od upodobania, więc można z nimi poeksperymentować.
        Wykonanie jest najprostsze na świecie: imbir i pigwę zalać wrzątkiem. Dodać zalewę ze śliwek i wymieszać. Na koniec dodać cytrynę i wymieszać raz jeszcze.

        Syrop ze śliwek od biedy można zastąpić miodem ;)

        Smacznego!

        poniedziałek, 10 października 2011

        Chutney czyli zurawina w trzech smakach

        Chutney (czyt. czatnej) czyli indyjski sos.

        Kocham jesień za kolory i owoce. Czasem też za przyjemne słońce i temperaturę, ale chyba nie w tym roku. Gorzej, że przez moją spożywczą miłość nie mogę przejść przez bazarek wokół Hali Banacha (a chodzę tamtędy zbyt często) bez jakichkolwiek zakupów. Czerwone pomidory i błyszcząca żurawina, żółto-zielone gruszki, fioletowe śliwki, pomarańczowy miąższ dyni. Cudownie! Dziś uległam żurawinie i ananasowi, który dość smiesznie kontrastował z typowo polskim asortymentem.
        Okazuje się, że w wariacjach na temat indyjskiej kuchni żurawinę i ananasa da się połączyć w postaci chutney'u (przepis znalazłam o tu). Sos jest słodko-kwaśno-gorzki. Idealny do mięs.


        Składniki:
        • 1/2 kg żurawiny
        • 4 pokrojone plastry ananasa
        • 4 łyżki rodzynek
        • 4 goździki
        • łyżeczka cynamonu
        • 2 plasterki chilli (jak zwykle nie miałam i jak zwykle dodałam 1 nieśmierterlny cukierek z tamandarynowca)
        • łyżka świeżo startego imbiru
        • sok z 1/4 cytryny
        • skórka otarta z 1/2 cytryny
        • 2 łyżki octu winnego
        • 1 i 1/4 szklanki brązowego cukru (ilość zależy od gustu i stopnia dojrzałości żurawiny)
        Przygotowanie:
        1. Wymieszać wszystkie składniki oprócz cynamonu i skórki z cytryny (cukru na początek lepiej dodać mniej).
        2. Gotować do momentu kiedy sos stanie się gęsty i większość owoców żurawiny się rozpadnie.
        3. Na końcu dodać cynamon i skórkę otartą z cytryny, ewentualnie dosłodzić do smaku.
        Podawać na zimno. Voila!

        niedziela, 9 października 2011

        Jak sliwka w ulep czyli muffiny a la sliwka w czekoladzie

        Jakiś czas temu kolega poczęstował mnie śliwką w czekoladzie. Tak wyszło, że po raz pierwszy zainteresowałam się tym, w jakiej formie jest owoc ukryty w środku cukierka. Śliwka suszona? Nieee... W tym miejscu poratował mnie skład podany przez producenta. Otóż jest kandyzowana!

        Zapragnęłam zrobić własne śliwki w czekoladzie od samego początku. Zaczęłam więc od kandyzowania owoców i na tym etapie zatrzymałam się na dłużej. Nie spodziewałam się, że śliwki zatopione w słodkim ulepie będą takie dobre! Nawet nie dorastają do pięt tym zamkniętym w cukierku.
        Bardzo łatwo jest zrobić kandyzowane śliwki korzystając z tego przepisu. Na początek wypróbowałam wszystko na jednym kilogramie owoców, potem na trzech i myślę, że takie 2-3 kg to idealna ilość żeby zmieściło się spokojnie w jednym garnku, starczyło na jakieś ciasto, do podjedzenia i na jakieś słoiczki na później.

        Pierwszym zastosowaniem kandyzowanych śliwek okazały się być wcale nie cukierki, ale muffiny. Mało to zaskakujące. Poza tym od konwencji daleko nie odbiegłam, bo muffiny były w stylu śliwek w czekoladzie.

        Składniki:
        • 1,5 szklanki kandyzowanych śliwek w zalewie (ulepie
        • 2 jajka
        • pół szklanki oleju
        • 2 szklanki mąki
        • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
        • 3/4 łyżeczki sody oczyszczonej
        • 2 łyżki kakao
        • szczypta soli
        • łyżka rumu
        • pół szklanki mleka
        • połamana czekolada z nadzieniem marcepanowym albo migdałowym (wychodzi na to samo - dla mnie super jest czekolada migdałowa Wedla) - kawałki muszą być dość duże, bo czekolada z nadzieniem szybko się rozpływa!

          Oczywiście zdjęcia muffinów nie wyszły, bo jak już się wgryzłam w wypieki, zapomniałam o Bożym Świecie ;)

          Wykonanie:
          1. Nagrzać piekarnik do 180 stopni Celsjusza. 
          2. Śliwki pokroić na mniejsze kawałki, wraz z zalewą zmieszać z jajkami i zmiksować (jeśli ktoś się obawia, że mikser nie da rady, można zmiksować samą zalewę z jajkami, a pokrojone śliwki dodać potem).
          3. Dodać olej i miksować dalej.
          4. W drugim naczyniu wymieszać suche składniki: mąkę, kakao, sól, proszek do pieczenia i sodę oczyszczoną.
          5. Do suchych składników dodać mleko oraz zmiksowane składniki: śliwki z jajkami i olejem. Mieszać dopóki składniki się nie połączą. 
          6. Na koniec dodać rum oraz połamaną czekoladę i delikatnie wymieszać.
          7. Całość układać w papilotkach i formach albo w silikonowych foremkach.
          8. Piec około 15 minut.

          poniedziałek, 3 października 2011

          Miesiac wstecz, czyli kwiaty cukinii

          Podczas paru sierpniowych dni spędzonych w Sienie, nieustannie krążyłam po spożywczych działach supermarketów, a potem tkwiłam w kuchni. Wszystko było pyszne, świeże i często też zupełnie nowe. Właśnie tam po raz pierwszy wypatrzyłam kwiaty cukinii na wagę (oczywiście w Polsce też są do kupienia) i odpowiednio je spreparowałam. Możliwości jest dużo: można na przykład zatopić je w cieście, a potem usmażyć albo zwyczajnie upiec. Ja skończyłam z duszonymi kwiatami faszerowanymi ricottą i bazylią. Sprawa bardzo prosta, a jaka smaczna!


          Składniki:
          • około 350 g kwiatów cukinii
          • 300 g sera ricotta
          • duży pęczek bazylii
          • sól morska
          • oliwa z oliwek 
          Wykonanie:

          1) Bazylię posiekać, wymieszać z ricottą. Doprawić solą morską i wstawić do lodówki na godzinę.
          2) Z kwiatów cukinii usunąć słupki i faszerować przygotowaną wcześniej mieszanką. Ja z braku sprzętu robiłam to małą łyżeczką, ale marzyły mi się woreczki do wyciskania kremu z odpowiednimi końcówkami (takie, którymi ozdabia się ciasto). Na końcu zawinąć kwiaty jak cukierki (tak jak na zdjęciu).
          3) Patelnię natłuścić oliwą, ułożyć kwiaty i nagrzać. Później ostrożnie dolać trochę wody, przykryć pokrywką i dusić na małym ogniu 15-20 minut, aż ogonki będą miękkie. Jeśli kwiaty podczas duszenia wchłoną wodę, dolewać kolejne porcje.

          My zjedliśmy kwiaty z cienkimi plastrami wołowiny, również prosto z patelni.
          Smacznego!

          niedziela, 25 września 2011

          Muffiny razowo-dyniowe z miodem i bakaliami

          ...czyli dynia po raz setny!
          Kiepsko się czułam, więc muffiny chodziły mi po głowie już od kilku godzin. Do tego na Facebooku przeczytałam wpis koleżanki o ciastkach z dynią i bakaliami. W lodówce już trochę za długo stało puree z dyni, a ja pragnęłam imbiru i suszonych fig. Pomógł Wujek Gugl (dokładniej znalazł to) i tak oto prezentuję przepis na muffiny, którymi zajadam się już od godziny!

          Składniki:

          • 1/2 szklanki pokrojonych suszonych fig
          • 1/2 szklanki rodzynek
          • 1 i 1/2 szklanki pszennej mąki razowej
          • 1/2 szklanki białej (zwykłej) mąki pszennej 
          • 1/2 szklanki brązowego cukru
          • 1 łyżeczka cynamonu
          • 1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej
          • łyżeczka startego imbiru
          • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
          • 3/4 łyżeczki sody oczyszczonej
          • szczypta soli
          • 2 jajka
          • 1 szklanka puree z dyni
          • 1/2 szklanki oleju
          • 2 łyżki miodu
          • posiekane orzechy włoskie 
            
          Wykonanie:
          1) Zagotować wodę, a piekarnik nagrzać do 180 stopni Celsjusza. 
          2) Wrzącą wodą zalać rodzynki (tak żeby przykryła wszystkie), pozostawić żeby mogły napęcznieć. 
          3) Wymieszać suche składniki: mąkę, cukier, cynamon, gałkę, starty imbir, proszek do pieczenia, sodę i sól.
          4) Do suchych składników wbić jajka, dodać puree z dyni, olej i miód. Wymieszać łyżką.
          5) Odsączyć rodzynki i wraz z figami dodać do ciasta. Wymieszać.
          6) Ciasto nakładać do foremek (proponuję silinkonowe, albo zwykłe wyłożone papilotkami) do 2/3 ich wysokości.
          7) Muffiny posypać orzechami włoskimi.
          8) Piec przez około 18 minut dopóki nie będą sprężyste (będą wracać do pierwotnego kształtu po naciśnięciu), standardowy suchy patyczek pewnie też pomoże. Studzić w foremkach.  


          Smacznego! Om nom nom nom 

          piątek, 16 września 2011

          Jesien. Dyni ciag dalszy

          Chciałabym zrobić wszystko na raz: przeczytać trzy nowe książki, gotować, piec, coś narysować, przymontować koszyk do roweru (od roku się za to zabieram), pobawić się maszyną do szycia, oglądać teledysk Beiruta.


          Za parę z tych rzeczy nawet się zabrałam, ale ostatecznie w pełni zrealizowałam tylko ostatni punkt. Uwielbiam beirutowy Elephant Gun! Piosenkę samą w sobie, ale też teledysk. Mam wrażenie, że producent podczas realizacji projektu czytał po kątach Sklepy Cynamonowe i mimochodem czerpał z magii tego, co napisał Bruno Schulz. Poza tym wszystkim Beirut w takim wydaniu jakoś dobrze wpasowuje się w mój podejrzanie tkliwy jesienny nastrój.

          W międzyczasie przeglądam też Lawendowy Dom, który kolega podesłał mi przy okazji przepisu na gniocchi z dynią. Porwałam się dziś nawet na ich realizację, ale w efekcie wyszły mi przytwarde kopytka. Oprócz tego na stronie 22 znalazłam artykuł o zapachach. Czy bardziej podróżach. W każdym razie w ten sposób dowiedziałam się o bułgarskiej Dolinie Róż i poczułam, że znów tak bardzo chciałabym gdzieś wyjechać.

          Dygresje dygresjami - wprawdzie kopytkogniocchi nie wyszły jak należy, ale ciągle mam w zanadrzu przepis na dżem dyniowy, właściwie dyniowo-grejfrutowy. Jest słodko-gorzki. Inspiracja, jak to u mnie często bywa, przybyła z bloga Liski.

          I tu wracam do Elephat Gun. Podobnie jak w piosenka, sama dynia wprowadza mnie w jesień - z resztą do dość oczywiste, bo przecież mamy sezon na to warzywo. Grejfruty, tamandarynowiec (lub imbir) i przyprawy dodają szczyptę magii do pomarańczowej masy. Można by się zdziwić ile wspólnego ma Beirut z gotowaniem ;)


          Składniki:
          • 1,5 kg dyni
          • 2 grejfruty
          • 2 cytryny
          • 700 g cukru
          • 1,5 łyżeczki cynamonu
          • 8 goździków
          • 5 cukierków z tamandarynowca (Nie miałam imbiru pod żadną postacią, więc tym dodałam ostrości. Myślę, że jeśli ktoś nie ma kandyzowanego albo tym bardziej cukierków z tamandarynowca, najzwyczajniej wystarczy jakieś 1,5 łyżki obranego i drobno pokojonego kłącza imbiru.)  

          Wykonanie:

          1) Dynię obrać, pokroić na małe 1 cm kawałki.
          2) Grejfruty dokładnie obrać, pozbawić pestek. Całą cytrynę pokroić na kawałki, również odpestkować. Wszystko zblendować.
          3) Kawałki dyni zasypać 500 g cukru i zalać cytrusową papką. Wymieszać.
          4) Odstawić na noc pod folią spożywczą.
          5) Następnego dnia odlać większość soku (całkiem dobry jako dodatek do herbaty), dosypać pozostałe 200 g cukru (można mniej), dodać goździki.
          6) Gotować około godziny aż dżem zgęstnieje i będzie przezroczysty. Żeby pomóc większym kawałkom dyni, które nie chciały dość do siebie, potraktowałam je tłuczkiem do ziemniaków w czasie gotowania ;)
          7) W międzyczasie otrzeć skórkę z cytryny i wycisnąć z niej sok.
          8) Kiedy dżem będzie prawie gotowy dodać cynamon, cukierki z tamandarynowca (lub imbir), sok i skórkę otartą z cytryny. Wymieszać.
          9) Nakładać jak najgorętszy do czystych i szczelnych słoików. Słoiki postawić na zakrętkach do ostygnięcia.

          Oprócz tego, że mam dobre kanapki, już wiem z czym będę piekła muffiny zimą ;) Smacznego!

          środa, 14 września 2011

          Ciasto czekoladowe z cukinia na depresje

          Ostatnio na skomentowanie niektórych wydarzeń rozgrywających się w tuż pod moim nosem po prostu brakuje mi słów, w laboratoryjnych wynikach też nienajlepiej, NFZ nie współpracuje. Z powodu tego ogólnego klopsa, który mnie otacza zamiast przejeść kolejny gruperowy kupon w centrum, wróciłam do domu upiec ciasto. Czekoladowe z cukinią (przepis dostałam od Magdy z Kopernika, jak zwykle dorzuciłam co nieco od siebie;). Z tego powodu musiałam zdradzić dynię, ale już teraz uprzedzam, że z pomarańczowym warzywem jeszcze nie koniec.

          Cukinia może wydawać się nieco dziwnym dodatkiem do czekolady, ale to tylko pozory - wszak jest warzywem praktycznie bez smaku. Dzięki temu można ją dodać tylko po to, żeby nasz wypiek stał się bardziej wilgotny - podobnie jak z marchewką w cieście marchwiowym. Faktycznie, prezentowane ciasto jest stosunkowo lekkie i zdecydowanie mokre. Najlepiej smakuje dzień po upieczeniu. I najlepiej jak się nie zapomni dodać jajek podczas przygotowania ;)

          Składniki:
          • 115g miękkiego masła
          • pół szklanki oleju
          • 150 g białego cukru
          • 100 g cukru muscovado (moja depresyjna fanaberia;)
          • cukier wanilinowy
          • łyżeczka sody oczyszczonej
          • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
          • szczypta soli
          • 2 duże jajka
          • pół szklanki kwaśnej gęstej śmietany lub jogurtu naturalnego
          • 300 g mąki pszennej
          • 60 g kakao
          • 2 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
          • łyżka rumu
          • 2 szklanki cukinii startej na tarce o dużych oczkach
          • 50 g posiekanej gorzkiej czekolady
          • 50 g posiekanej białej czekolady

          Wykonanie:

          Przepis niezbyt sprzyja osobom nieposiadającym miksera.
          1) Nagrzać piekarnik do 160 stopni, wyłożyć blachę papierem do pieczenia.
          2) Zmiksować masło na puszystą masę. Dodawać stopniowo olej dalej miksując.
          3) Dodać cukier, cukier wanilinowy, sodę, proszek do pieczenia, sól i znów zmiksować.
          4) Wbić jajka i miksować dalej.
          5) Dodawać mąkę na przemian ze śmietaną/jogurem i dla odmiany miksować.
          6) Po dodaniu kakao i kawy zmiksować po raz ostatni (uff).
          7) Dodać posiekaną czekoladę oraz cukinię i (uwaga, uwaga) wymieszać!
          8) Wyłożyć ciasto do blachy i piec około 40 minut.

          Smacznego!

          poniedziałek, 12 września 2011

          Ciasto drozdzowe. Z dynia.

          Przepisem nr 2, który zrealizowałam z okazji nadmiaru dyni był właśnie ten. Rzadko piekę ciasto drożdżowe, zwłaszcza, że nie do końca trafia w mój smak, ale moja mama i babcia były zachwycone. Może więc zachwyci kogoś jeszcze? ;)
          Ciasto przypomina w smaku i strukturze klasyczne drożdżowe, jest jednak bardziej delikatne.

          Składniki:
          • 3 szklanki mąki (zależy od gęstości puree z dyni)
          • 25 g świeżych drożdży
          • 3/4 szklanki cukru
          • szczypta soli
          • szklanka puree z dyni
          • szklanka mleka
          • pół szklanki oleju
          • 1/4 szklanki pestek z dyni
          • 1/4 szklanki rodzynek

          Wykonanie:
          1) Rodzynki zalać wrzątkiem i odstawić na chwilę. Później odsączyć na sitku.
          2) Przygotować zaczyn: skruszyć drożdże, dodać łyżeczkę mąki, łyżeczkę cukru i 2 łyżki ciepłego mleka. Wymieszać  i odstawić na 15 minut w ciepłe miejsce do wyrośnięcia (u mnie starczyło jakieś 7 minut).
          3) Mąkę przesiać do miski, dodać zaczyn, cukier, sól, puree z dyni oraz ciepłe mleko.
          4) Wyrabiać ciasto, a jak pojawią się pęcherzyki dodać lekko podgrzany olej oraz pestki dyni.
          5) Wyrabiać ciasto jeszcze 10 minut. W razie potrzeby dodać jeszcze trochę mąki. Na koniec wrzucić rodzynki i wymieszać.
          6) Przykryć czystą ściereczką i zostawić do wyrośnięcia* na około godzinę.
          7) Ciasto przełożyć do wysmarowanej olejem keksówki i zostawić do wyrośnięcia raz jeszcze, tym razem na pół godziny.
          8) Piec około 45 minut w 175 stopniach (do suchego patyczka). Gdyby góra ciasta zaczęła się za bardzo przypiekać, można ją przykryć folią aluminiową.
          9) Wyjąć z formy po całkowitym ostudzeniu.

          Ciasto zupełnie inaczej smakuje tuż po upieczeniu i następnego dnia. A kiedy lepiej? Zdania były podzielone, więc może warto nie zjadać wszystkiego od razu ;)

          *A co kiedy ciasto nie chce rosnąć?
          Czasem się zdarza, że w domu jest trochę za chłodno i drożdżom nie chce się pracować ku chwale puszystego ciasta. Ja w takich sytuacjach nagrzewam przez chwilę piekarnik, tak żeby nie był gorący, ale lekko ciepły (coś koło 30 stopni Celsjusza). Do takiego piekarnika wkładam ciasto. Jeśli nie jestem pewna czy piekarnik nie jest jednak za bardzo nagrzany, zostawiam na jakiś czas otwarte drzwiczki, już z ciastem w środku. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby takie grzanie nie pomogło :) Trzeba jednak uważać, żeby niechcący nie upiec ciasta ;)

          sobota, 10 września 2011

          Ciasteczka dyniowe bez obrazkow, ale z czekolada

          Moja spożywcza dokumentacja wizualna musi niestety trwać w zawieszeniu, bo aparat tkwi od jakiś trzech tygdoni w naprawie. Z przetwarzaniem produktów spożywczych przerw już nie miałam, tylko nieco inne (podróżnicze) pisanie mnie zajmowało.

          Jako że zapowiadałam wszystko z dyni, dziś przedstawiam ciasteczka dyniowe z czekoladą. Bazę do przepisu zassałam stąd (Thanks to Ben).

          Składniki:
          • 5 szklanek mąki
          • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
          • 2 łyżeczki sody oczyszczonej
          • 3 łyżeczki cynamonu
          • 1 łyżeczka gałki muszkatołowej
          • 1 łyżeczka kakao
          • 1/2 łyżeczki soli
          • 1 i 1/4 szklanki białego cukru
          • 1 i 1/4 szklanki cukru trzcinowego
          • cukier wanilinowy
          • 1 szklanka oleju
          • 2 jajka
          • około 3 szklanek puree z dyni (nieco ponad 800 g - zależy od gęstości puree)
          • 3 czekolady - 1 biała, 1 mleczna i 1 gorzka


          Na sam początek - może to całe puree brzmi jak dużo niepotrzebnej pracy, ale warto sobie uświadomić, że robi się je tylko raz, a potem można zasłoiczkować albo zamrozić i zużywać przez pół roku. A świeża dynia ma w sobie za dużo wody.

          Przepis:
          1) Nagrzać piekarnik do 180 stopni.
          2) Rozłożyć papier do pieczenia na blasze.
          3) Posiekać czekoladę (białą nieco grubiej, bo się szybciej rozpłynie w piecu).
          4) Wymieszać suche składniki: mąkę, proszek do pieczenia, sodę, cynamon, gałkę muszkatołową, kakao i sól.
          5) Zmiksować cukier, cukier wanilinowy, olej i jajka.
          6) Dodać puree z dyni oraz suche składniki do tych zmiksowanych.
          7) Zmiksować. Jeśli ciasto wydaje się zbyt rzadkie (moje było z powodu rzadkiego puree), można dodać trochę mąki.
          8) Dodać czekoladę i wymieszać.
          9) Za pomocą 2 łyżeczek układać na papierze do pieczenia.
          10) Piec około 10-12 minut do suchego patyczka.

          Ponieważ ciastek wychodzi strasznie dużo, można podzielić ilość składników przez dwa.
          Z tej samej masy można też upiec muffiny (ciastka nie wiedzieć czemu smakują jednak lepiej;). Muffiny piekły się trochę dłużej, nieco ponad 15 minut.

          Smacznego!

          wtorek, 6 września 2011

          niedziela, 31 lipca 2011

          Maszyna i pomidory

          Wszem (i) wobec (i każdemu z osobna) ogłaszam, że rozpoczynam nowy rozdział - rodział życia z maszyną do szycia! Pewnie też nikogo nie zdziwi, że z całego zestawu najbardziej ucieszył mnie pomidorek (z dziwnym dyndadełkiem) na szpilki dołączony gratis.


          A propos pomidorów. Sezon w pełni. Słyszałam w prawdzie, że w tym roku jest drożej przez to, że zamiast lipca mamy lipcopad (moje ulubione określenie tego miesiąca zasłyszane w Trójce!), ale w sobotę pod Halą Banacha dało się kupić pomidory już za 1,20 zł za kilogram. A że tych pomidorów kupiłam 5 kilogramów, na niedzielę przypadła produkcja ketchupu.
          Przepis zapożyczyłam z Wiem co jem, dokładniej (i o dziwo) z odcinka o parówkach. Parę kroków zmieniłam, żeby było szybciej.

          Składniki:
          • 5 kg pomidorów
          • 4-5 cebul
          • 8 ziarenek pieprzu
          • 1/3 szklanki octu winnego
          • 4 łyżki octu balsamicznego 
          • 8 ziarenek ziela angielskiego
          • 4 liście laurowe
          • 2 łyżki soli
          • 15 dag cukru
          • 1 główka czosnku (w końcu mogę gdzieś dodać całą główkę!;)

          Wykonanie:

          Produkcję rozłożyłam na 2 garnki.

          1) Pokrojone pomidory oraz cebulę posolić i rozgotować przez czterdzieści minut bez przykrycia. 
          2) Przecierać na raty przez sito do innego naczynia.
          3) Po przetarciu całość postawić z powrotem na gaz, dodać pieprz, ocet, ziele angielskie, liście laurowe i cukier (wszystko co zostało oprócz czosnku).
          4) Gotować 3 godziny na wolnym ogniu (do odpowiedniej konsystencji).
          5) Na końcu wcisnąć czosnek.
          6) Gorący ketchup rozlać do słoików. Zawekować.

          Żeby ukrócić sobie trochę cierpień przy przecieraniu  polecam wcześniej sparzyć pomidory i obrać je ze skórek.

          Jeśli się jest mną, można się spodziewać pomidorów na ścianach i suficie oraz poparzeń dłoni spowodowanych strzelającymi słoikami. Pocieszające jest to, że po dwóch godzinach od katastrofy da się już zginać palce ;)

          Wszystko jednak rekompensuje mega-ketchup z pszenno-żytnim chlebem Liski dla zapracowanych, który dla odmiany wyprodukowałam dzień wcześniej.

          czwartek, 28 lipca 2011

          Parowkowe paradoksy

          Ostatnio przez VOD mocno wciągnęłam się w serial pod tytułem Wiem co jem. W całkiem przyjemny i przystępny sposób można dowiedzieć się, czego szukać na etykietach produktów spożywczych oraz co się z nimi dzieje zanim trafią do sklepu. Czasem trzeba tylko przecierpieć żarty prowadzącej, zwłaszcza te, w których przebiera się za innych ludzi i nadużywa słowa złociutka.

          Wczoraj obejrzałam odcinek o parówkach - dość oklepany wątek, ale za to przypomniał mi pewien osobliwy fakt, na który jakiś czas temu ktoś mi zwrócił uwagę. Chodzi o sklepowe sąsiedztwo parówek o różnych zawartościach.

          środa, 27 lipca 2011

          Czekajac na rzeczoznawce

          Zeszły piątek był dość pechowy, przynajmniej dla tych, którzy mieli wypadko-stłuczkę, w wyniku której samochód poszedł do kasacji. Tu mam na myśli mojego tatę ;)

          Siłą rzeczy zostałam zamieszana w papierologię i różnego rodzaju ubezpieczeniowe eskapady. Z tego wszystkiego najbardziej rozbawiła mnie historia zgłaszania szkody w systemie jednej z firm ubezpieczeniowych. Nawet jeśli klient wysili się na osobistą wizytę w siedzibie, musi wcześniej poinformować o wypadku telefonicznie. W tym celu już na miejscu zostały ustawione 2 telefony bez działającej klawiatury. Nie jest ona potrzebna, bo aparaty od razu wybierają numer specjalnej infolinii. Tam ze wszystkimi szczegółami opisuje się wypadek, właśnie po to żeby chwilę później znowu opisywać go w formularzu przy stanowisku umiejscowionym 2 metry dalej. Tutaj siedzi już żywa (nie telefoniczna) pani. Trochę zabawne.

          W ramach mojego zaangażowania w tak zwane likwidowanie szkody (z tego wszystkiego zlikwidujemy w końcu samochód i to właśnie będzie wielka szkoda) czekałam wczoraj na rzeczoznawcę. Pan ten z pewnością ceni organizację swojego czasu ponad wszystko. Fakt ten nie wzbudził we mnie zachwytu, ale nie można kłócić się z człowiekiem, który decyduje o tym ile kasy dostaniemy ;)

          W związku z tym nieco zrezygnowana czekałam w domu. Co się robi mając przed sobą godzinę wyjętą z życia? Oczywiście piecze. Ostatnio skutecznie kuszą mnie M&M'sy, więc skorzystałam z tego przepisu. Został nieznacznie zmieniony. Do tego trochę mi się nie chciało babrać, więc przygotowałam wszystko w malakserze (zmieniając tylko przy każdym składniku parametry mieszania), przez co większość czekolady bardzo drobno się posiekała i wchłonęło ją ciasto. Dzięki temu wyszedł fajny smaczek.

          Tym razem przepis w wersji bardzo obrazkowej.



          Porcje gotowego ciasta ułożyć (bez specjalnego rozsmarowywania) na papierze do pieczenia zachowując dość spore odstępy (ponad 5 cm). Na wierzchu ułożyć M&M'sy.


          Piec przez 2 minuty w 180 stopniach, a później kolejne 10 minut w 160 stopniach. Smacznego!

          niedziela, 24 lipca 2011

          Stadion Prawie-Narodowy

          Co z tego, że tłumy, i że jeszcze pewnie nie raz wyłądujemy tam na jakimś koncercie (hm, meczu?). Zgodnie z jednym z pierwszych praw polskiej mentalności - jest za darmo, to iść trzeba. Tak wylądowaliśmy na zwiedzaniu warszawskiego Stadionu Narodowego, chociaż nie wiem czy w ogóle mogę go tak nazywać. Podobno Narodowym może się nawywać tylko Stadion Śląski, bo taki status nadał mu PZPN w 1993 roku. Ale już nie będę udawać, że się znam.

          Oto ON! Widok z mostu Poniatowskiego.
          Na telebimach (jeszcze na ziemi) dość samczykowy (czyt. uderzający głównie w męskie serca i umysły) filmik na temat Stadionu.
          Było dość rodzinnie. I zdjęcia były. 
          Wszechobecne polskie akceny i akcenty przedsiębiorczości Polaków (tych przed Stadionem) zarazem.
          Nawet dziura w dachu jest fajna.
          Samoloty też latały, a na budowie warto nosić kask.
          Były ulotki, za jedną z nich Konrad, a za Konradem trybuny do testowania. Fotele wyglądały na całkiem wygodne, ale kolejka do nich wydawała się nie mieć końca. Odpuściliśmy.
          Chorągiewki dość szybko rozpełzy się po Warszawie, a przynajmniej po jej centrum.
          Jednak zmęczenie dopada nawet po darmowych przyjemnościach, a wyjść nie tak łatwo. W końcu się udaje. Kolejny przystanek to wietnamskie jedzenie, ale to długa (i osobna) historia.