niedziela, 31 lipca 2011

Maszyna i pomidory

Wszem (i) wobec (i każdemu z osobna) ogłaszam, że rozpoczynam nowy rozdział - rodział życia z maszyną do szycia! Pewnie też nikogo nie zdziwi, że z całego zestawu najbardziej ucieszył mnie pomidorek (z dziwnym dyndadełkiem) na szpilki dołączony gratis.


A propos pomidorów. Sezon w pełni. Słyszałam w prawdzie, że w tym roku jest drożej przez to, że zamiast lipca mamy lipcopad (moje ulubione określenie tego miesiąca zasłyszane w Trójce!), ale w sobotę pod Halą Banacha dało się kupić pomidory już za 1,20 zł za kilogram. A że tych pomidorów kupiłam 5 kilogramów, na niedzielę przypadła produkcja ketchupu.
Przepis zapożyczyłam z Wiem co jem, dokładniej (i o dziwo) z odcinka o parówkach. Parę kroków zmieniłam, żeby było szybciej.

Składniki:
  • 5 kg pomidorów
  • 4-5 cebul
  • 8 ziarenek pieprzu
  • 1/3 szklanki octu winnego
  • 4 łyżki octu balsamicznego 
  • 8 ziarenek ziela angielskiego
  • 4 liście laurowe
  • 2 łyżki soli
  • 15 dag cukru
  • 1 główka czosnku (w końcu mogę gdzieś dodać całą główkę!;)

Wykonanie:

Produkcję rozłożyłam na 2 garnki.

1) Pokrojone pomidory oraz cebulę posolić i rozgotować przez czterdzieści minut bez przykrycia. 
2) Przecierać na raty przez sito do innego naczynia.
3) Po przetarciu całość postawić z powrotem na gaz, dodać pieprz, ocet, ziele angielskie, liście laurowe i cukier (wszystko co zostało oprócz czosnku).
4) Gotować 3 godziny na wolnym ogniu (do odpowiedniej konsystencji).
5) Na końcu wcisnąć czosnek.
6) Gorący ketchup rozlać do słoików. Zawekować.

Żeby ukrócić sobie trochę cierpień przy przecieraniu  polecam wcześniej sparzyć pomidory i obrać je ze skórek.

Jeśli się jest mną, można się spodziewać pomidorów na ścianach i suficie oraz poparzeń dłoni spowodowanych strzelającymi słoikami. Pocieszające jest to, że po dwóch godzinach od katastrofy da się już zginać palce ;)

Wszystko jednak rekompensuje mega-ketchup z pszenno-żytnim chlebem Liski dla zapracowanych, który dla odmiany wyprodukowałam dzień wcześniej.

czwartek, 28 lipca 2011

Parowkowe paradoksy

Ostatnio przez VOD mocno wciągnęłam się w serial pod tytułem Wiem co jem. W całkiem przyjemny i przystępny sposób można dowiedzieć się, czego szukać na etykietach produktów spożywczych oraz co się z nimi dzieje zanim trafią do sklepu. Czasem trzeba tylko przecierpieć żarty prowadzącej, zwłaszcza te, w których przebiera się za innych ludzi i nadużywa słowa złociutka.

Wczoraj obejrzałam odcinek o parówkach - dość oklepany wątek, ale za to przypomniał mi pewien osobliwy fakt, na który jakiś czas temu ktoś mi zwrócił uwagę. Chodzi o sklepowe sąsiedztwo parówek o różnych zawartościach.

środa, 27 lipca 2011

Czekajac na rzeczoznawce

Zeszły piątek był dość pechowy, przynajmniej dla tych, którzy mieli wypadko-stłuczkę, w wyniku której samochód poszedł do kasacji. Tu mam na myśli mojego tatę ;)

Siłą rzeczy zostałam zamieszana w papierologię i różnego rodzaju ubezpieczeniowe eskapady. Z tego wszystkiego najbardziej rozbawiła mnie historia zgłaszania szkody w systemie jednej z firm ubezpieczeniowych. Nawet jeśli klient wysili się na osobistą wizytę w siedzibie, musi wcześniej poinformować o wypadku telefonicznie. W tym celu już na miejscu zostały ustawione 2 telefony bez działającej klawiatury. Nie jest ona potrzebna, bo aparaty od razu wybierają numer specjalnej infolinii. Tam ze wszystkimi szczegółami opisuje się wypadek, właśnie po to żeby chwilę później znowu opisywać go w formularzu przy stanowisku umiejscowionym 2 metry dalej. Tutaj siedzi już żywa (nie telefoniczna) pani. Trochę zabawne.

W ramach mojego zaangażowania w tak zwane likwidowanie szkody (z tego wszystkiego zlikwidujemy w końcu samochód i to właśnie będzie wielka szkoda) czekałam wczoraj na rzeczoznawcę. Pan ten z pewnością ceni organizację swojego czasu ponad wszystko. Fakt ten nie wzbudził we mnie zachwytu, ale nie można kłócić się z człowiekiem, który decyduje o tym ile kasy dostaniemy ;)

W związku z tym nieco zrezygnowana czekałam w domu. Co się robi mając przed sobą godzinę wyjętą z życia? Oczywiście piecze. Ostatnio skutecznie kuszą mnie M&M'sy, więc skorzystałam z tego przepisu. Został nieznacznie zmieniony. Do tego trochę mi się nie chciało babrać, więc przygotowałam wszystko w malakserze (zmieniając tylko przy każdym składniku parametry mieszania), przez co większość czekolady bardzo drobno się posiekała i wchłonęło ją ciasto. Dzięki temu wyszedł fajny smaczek.

Tym razem przepis w wersji bardzo obrazkowej.



Porcje gotowego ciasta ułożyć (bez specjalnego rozsmarowywania) na papierze do pieczenia zachowując dość spore odstępy (ponad 5 cm). Na wierzchu ułożyć M&M'sy.


Piec przez 2 minuty w 180 stopniach, a później kolejne 10 minut w 160 stopniach. Smacznego!

niedziela, 24 lipca 2011

Stadion Prawie-Narodowy

Co z tego, że tłumy, i że jeszcze pewnie nie raz wyłądujemy tam na jakimś koncercie (hm, meczu?). Zgodnie z jednym z pierwszych praw polskiej mentalności - jest za darmo, to iść trzeba. Tak wylądowaliśmy na zwiedzaniu warszawskiego Stadionu Narodowego, chociaż nie wiem czy w ogóle mogę go tak nazywać. Podobno Narodowym może się nawywać tylko Stadion Śląski, bo taki status nadał mu PZPN w 1993 roku. Ale już nie będę udawać, że się znam.

Oto ON! Widok z mostu Poniatowskiego.
Na telebimach (jeszcze na ziemi) dość samczykowy (czyt. uderzający głównie w męskie serca i umysły) filmik na temat Stadionu.
Było dość rodzinnie. I zdjęcia były. 
Wszechobecne polskie akceny i akcenty przedsiębiorczości Polaków (tych przed Stadionem) zarazem.
Nawet dziura w dachu jest fajna.
Samoloty też latały, a na budowie warto nosić kask.
Były ulotki, za jedną z nich Konrad, a za Konradem trybuny do testowania. Fotele wyglądały na całkiem wygodne, ale kolejka do nich wydawała się nie mieć końca. Odpuściliśmy.
Chorągiewki dość szybko rozpełzy się po Warszawie, a przynajmniej po jej centrum.
Jednak zmęczenie dopada nawet po darmowych przyjemnościach, a wyjść nie tak łatwo. W końcu się udaje. Kolejny przystanek to wietnamskie jedzenie, ale to długa (i osobna) historia.

Poczwara

Niedzielę sposnorują płonne nadzieje Konrada i praktyczne wykorzystanie kołdry.

czwartek, 21 lipca 2011

Muffinowe czekolekarstwo

Jeszcze niedawno myślałam, że umrę na morderczy ból wszystkiego. Tak się jednak złożyło, że znalazłam przepis, który mnie praktycznie wyleczył ;) Najbardziej przyciągnęło mnie wizualne podobieństwo wypieku do muffinów z piekarni Lubaszki, które wsuwam praktycznie co drugą sobotę po drodze do pracy w Koperniku. I są pyszne.


W migdałach i czekoladzie, które są głównymi bohaterami receptury, można doszukiwać się licznych prawie-uzdrawiających składników. Orzechy dostarczają całkiem sporo witaminy B2, a czekolada magnezu. Obydwa te składniki ponoć pomagają walczyć ze stresem. Migdały są też źdródłem wapnia i nienasyconych kwasów tłuszczowych, a czekolada dorzuca od siebie jeszcze potas i witaminę E (wapń z resztą również).
Poza tym zjedzenie takiego ciastka dostarcza ogromnej ilości endorfin - hormonów szczęścia!
O niezdrowych aspektach może nie będę wspominać ;)


Wyleczona mogę spisać przepis, jak zwykle nieco zmodyfikowany.

Składniki

1 jajko
1/3 szklanki drobnego cukru
1 szklanka i 1 łyżka mąki
2 łyżki kakao
płaska łyżeczka sody oczyszczonej
pół łyżeczki proszku do pieczenia
pół opakowania cukru wanilinowego
60g roztopionego i ostudzonego masła
3 łyżki kefiru
50g czekolady gorzkiej, posiekanej
50g posiekanych migdałów
M&Msy (opcjonalnie)

Przygotowanie

1) Piekarnik nagrzać do 200 stopni.
2) Stopić masło.
3) Jajka ubić z cukrem i cukrem wanilinowym.
4) W misce wymieszać suche składniki.
5) Do suchych składników dodać ubite jajka z cukrem, wystudzone masło i kefir.
6) Energicznie wymieszać - jak to w przypadku muffinów, nie należy się przejmować grudkami.
7) Dodać czekoladę i orzechy. Wymieszać.
8) Ciasto nakładać do foremek wyłożonych papilotkami, na wierzchu ułożyć m&msy.
9) Piec 10 minut w 200 stopniach, potem zmniejszyć temperaturę do 180 i piec jeszcze 10-15 minut, do suchego patyczka ;)

Smacznego!

PS. Kolejnym powodem, dla którego spodobał mi się ten przepis było gęste ciasto, które może unieść M&Msy. Na wszelki wypadek na każdego muffinka położyłam tylko po kilka, ale możecie być pewni, że po dzisiejszym udanym teście powstaną jeszcze ciastka najeżone M&Msami ;)

wtorek, 19 lipca 2011

Krowki, maliny i Afganistan

Krążą plotki, że Afgańczycy zakochali się w polskich krówkach. Podobno w tych kruchych, nie ciągutkach, ale tylko dlatego, że te drugie nie dojeżdżają do Agfanistanu - wszak żeby krówka się ciągnęła musi być świeża. Na spróbowanie obydwu rodzajów cukierków Afgańczycy mogą jednak mieć nadzieję, bo miejscowi "przedsiębiorcy" ponoć dość intensywnie podrabiają krówki z Milanówka. Nie wiem z jakim skutkiem.

Trudno powiedzieć co było przyczyną a co skutkiem, ale w związku z afgańską miłością, polscy żołnieże rozdają cukierki w moro-papierkach miejscowym, tak dla zacieśnienia więzi ;) Jak można przeczytać na połowie portali informacyjnych, z tego powodu MON zamówiło 10 ton krówek za równowartość 200 tysięcy złotych.
U mnie w domu by się nie zmarnowały.



Aby uczcić kolejny element polskiej kultury w kolejnym zakątku świata, skorzystałam (nikogo to nie zdziwi) z przepisu Liski. Połączyłam w nim krówki (z Milanówka!) z malinami, których ekspansję można obserwować niekoniecznie w Afganistanie, ale z pewnością pod Halą Banacha.
Przepis sam w sobie nieco zmieniony - głównie po to żeby zagęścić ciasto.


Składniki
  • 2 jajka
  • 1/3 szklanki cukru trzcinowego
  • 4 łyżki płatków owsianych 
  • szklanka i 2 łyżki mąki pszennej
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 200 g jogurtu naturalnego lub kefiru
  • 80 g stopionego masła
  • 180 g krówek, bardzo drobno posiekanych
  • 1/3 pojemnika malin
Wykonanie

1) Jajko wymieszać w misce z cukrem, jogurtem i masłem.
2) Dodać mąkę, płatki owsiane i proszek. Wymieszać.
3) Dodać połowę krówek, połączyć z masą.
4) Wsypać maliny i delikatnie wymieszać.
5) Piekarnik nagrzać do 180 st C.
6) Masą wypełniać foremki maksymalnie do 2/3 ich wysokości .
7) Na wierzch wsypać resztę krowek i wstawić do piekarnika na 30-35 minut.
Muffinki powiny być złocisto-brązowe.

poniedziałek, 18 lipca 2011

niedziela, 17 lipca 2011

Nie ma jak u Babci - leczo dokumentowane telefonem

Dziś zaliczyłam spontaniczną wizytę u Babci Marysi. Oprócz tego, że zostałam nakarmiona jogurtową czekoladą, obejrzałam zdjęcia z życia rozrywkowego (mówię całkiem poważnie) chóru parafii Wniebowięcia NMP w Warszawie przy okazji wysłuchując paru uroczych komentarzy na ich temat.

...ale połowa nie chodzi: ta jest chora, ta nie żyje, ta jest leniwa...
Tutaj takie rybki jesteśmy. (Babcia - czwarta pani od lewej)
Usiadłam z Wiesią, bo ona taka modląca - gorzej by było trafić na kogoś, kto dużo gada. (w drugim rzędzie od przodu, po lewej stronie)
Kiedy? Popatrz sobie na stół: jak jajeczko to Wielkanoc, jak śledzik to Boże Narodzenie, a jak nic z tych rzeczy to inna impreza.
Próba z ulubionym organistą. Prawda jest taka, że i tak wszystkie starsze panie wzydychają jak nastolatki do Księdza Profesora przewracając oczami kiedy zbiera na tacę ;)
Swoją drogą najfajniejsze było to, że trafiłam na moment masowej produkcji leczo, które stanowi nasz główny posiłek w sezonie cukiniowo-pomidorowym. Zawsze chciałam spisać przepisy Babci - na leczo, gołąbki, naleśniki (zwanymi przez Babcię plackami naleśnikowymi ;), ale nie jest to takie proste, bo jedyną słuszną metodą stosowaną w babcinej kuchni jest metoda na oko.

Tak więc na leczo potrzeba (zdjęcia komórką, wybaczcie):

tyle cebuli i papryki,
tyle pomidorów,

tyle cukinii,
i tyle kiełbasy.
Spróbuję podsumować.

Składniki 
  • 4-5 cebul
  • 2 papryki
  • 7 pomidorów
  • 6 średniej wielkości  świerzych cukinii
  • 4-5 kiełbasek, które łatwo obierają się ze skórki
  • masło
  • czosnek
  • sól 
Przygotowanie

1) Posoloną cebulę dusić na maśle 3 minuty. W tym czasie pokroić papryki w kostkę, dodać do cebuli i dusić jeszcze 5 minut.
2) W tym czasie obrać i pokroić kiełbasę. Cukinię tylko pokroić (w dużą kostkę), będzie bardziej chrupiąco i zdrowiej. Zagotować osoloną wodę w pojemnym garnku (tyle wody żeby przykryła mniej więcej połowę cukinii).
3) Dorzucić kiełbasę do cebuli i papryki, dusić razem kolejne 5 minut.
4) Do garnka z wrzącą wodą wrzucić cukinię, podgrzewać do ponownego zagotowania mieszając. Gotować jeszcze minutę, nie dłużej, bo cukinia rozmięknie.
5) W tym czasie naciąć skórki pomidorów i umieścić je w żaroodpornym naczyniu.
6) Cukinię, która gotowała się już minutę przecedzić przez sitko. Wrzątku z cukinii można (a nawet nałeży) użyć do sparzenia pomidorów.
7) Pomidory obrać i pokroić, wrzucić do dużego garnkna. Tam połączyć z resztą składników: cebulą, papryką, kiełbasą i cukinią. Dusić jeszcze chwilę na małym ogniu, doprawić czosnkiem i solą do smaku.

Można podawać z ryżem lub chlebem.


Może przepis nie brzmi zbyt prosto, ale w rzeczywistości jest bardzo przyjemny. Jedyną wadą jest to, że do tej pory śmierdzę cebulą ;)

sobota, 16 lipca 2011

Sniadanie bogow

Przygotowanie zajmuje niecałą minutę. Bardzo skutecznie zastąpiło mi dziś ukochany zestaw: Nestle Fitness, jogurt naturalny, banany i gruszki w jednej misce.



Potrzebne są:
  • maliny
  • jogurt - Danone Gratka (bardziej wyrób jogurtopodobny), koniecznie pierniczkowy
  • płatki Nestle Chocapic (albo biedronkowy ekwiwalent w moim przypadku;)
Nie wiem czy instrukcja będzie komukolwiek potrzebna. Just in case:
przełożyć maliny do miseczki i zalać pierniczkowym jogurtem. Posypać płatkami, potem zjeść wydając z siebie głośne om nom nom nom.

Voilà!

piątek, 15 lipca 2011

Co sie dzieje na Erasmusie?

Dla mniej wtajemniczonych - mój chłopak niebawem wyjeżdża na Erasmusa do Włoch.
O czym myśli nieco zazdrosna dziewczyna, kiedy słyszy w tym kontekście skrót "org"?

czwartek, 14 lipca 2011

Ciasto porzeczkowe z beza czyli beza z porzeczkami i ciastem

Ostanio dzieją się ze mną dziwne rzeczy. Na ogół nawet nie patrzyłam na rabarbar i porzeczki, a tu taki zonk: w tym roku jestem najbardziej łasa na takie kwaśności. Nie mówiąc już o tym, że porzeczki spod Hali Banacha patrzyły już na mnie od tygodnia. I stało się - upiekłam ciasto! Chyba jedno z lepszych w moim życiu ;)


Chyba po raz pierwszy mając do wyboru jako inspirację przepis z Whiteplate i innego bloga wybrałam ten "inny" ;) Skusiła mnie beza. Była z resztą dla mnie wyzwaniem, bo nigdy żadnej  sama  nie wyprodukowałam (swoją drogą beza to kolejna rzecz, która zaczęła mi ostatnio smakować). Poza tym jej środek po upieczeniu jest cudownie ciągnący i słodki - wypływa razem z kwaśnymi owocami. A na około chrupiąca otoczka. Spód przypomina ciasto piaskowe.
Przepis trochę zmieniłam w składnikach i w wykonaniu.

 

Składniki

na ciasto

3 żółtka
1 cukier wanilinowy
1/3 szklanki cukru trzcinowego
1 i 3/4 szklanki mąki pszennej
3 łyżki mąki ziemniaczanej
3 (bardzo) czubate łyżki masła (ja pomieszałam masło z margaryną, mniej więcej pół na pół)
5 łyżek mleka
2 łyżeczki proszku do pieczenia

na bezę

75 dag czerwonych (ja dodałam też troszkę białych) porzeczek
3 białka
szczypta soli
niecała szklanka cukru kryształu

bułka tarta i tłuszcz (ja używam oleju, bo to najszybciej) do wysmarowania blachy


Wykonanie

Zanim się za cokolwiek zabierzecie, najlepiej umyć porzeczki i zostawić do odsączenia. Moje sączyły się 2 godziny.

1) Stopić masło.
2) Piekarnik nagrzać do 180 stopni.
3) Natłuścić blachę i wysypać bułką tartą.
4) Żółtka ucierać mikserem z cukrem trzcinowym i wanilinowym do momentu, kiedy całość stanie się puszysta (a białka włożyć do lodówki).
5) Dolać ostudzone masło oraz mleko i jeszcze raz dobrze zmiksować.
6) Wsypać obie mąki i proszek do pieczenia i zmiksować po raz kolejny.
W tym momencie mój radziecki mikser już nie podołał dalej, ale na szczęście wszystko zdążyło się wymieszać.
7) Przełożyć do blachy (małymi porcjami w różne miejsca, żeby łatwo się rozsmarowało) i włożyć do nagrzanego piekarnika na 15-20 minut.
8) W międzyczasie schłodzone białka ze szczyptą soli ubić na sztywno.
9) Dalej miksując stopniowo dosypywać cukier.
10)  Gdy piana będzie gęsta i szklista, wymieszać ją z porzeczkami.
11) Ciasto wyjąć z piekarnika, rozsmarować na nim masę porzeczkową i ponownie wstawić do pierkarnika. Piec jeszcze 25-30 minut aż beza się zarumieni (po około 10 minutach przełożyłam ciasto na dolną półkę piekarnika i włączyłam grzanie tylko od góry, ale myślę, że i bez tego manewru da radę).

Ciasto studzić w piekarniku przy uchylonych drzwiczkach żeby bezie się zbytnio nie oklapło.
Smacznego!

Stejki Burneiki

Wprawdzie nie chcemy rosnąć (przynajmniej w ten sposób w jaki najłatwiej urosnąć;), ale wzorem naszego idola, poszlismy z Konradem na stejki.
Dla mniej zorientowanych w temacie małe przypomnienie (i mój ulubiony odcinek zarazem):


Połączenie naszych planów i odpowiedniego kuponu na Grouponie zaskutkowało wyprawą do London Steak House. Można było trochę ponarzekać, bo ceny na stronie różnią się od tych w lokalu, ale mięcho samo w sobie było super.
Miejsce całkiem przyjemne, jednak myślę, że wrócę tam dopiero jak będę obrzydliwie bogata. Albo i nie wrócę za karę za tę akcję z cenami ;)

Co jedliśmy? Silroina (czyli polędwicę wołową), a ze względu na naszą wspólną słabość sos był oczywiście z gorgonzolą.



A polędwica wg Brytyjczyków jest w tym miejscu, gdzie to żółte na środku krowy:



Obrazek z książki "Zobacz jak sobie radzić - 500 instrukcji na różne okazje". Instrukcje bywają mniej lub bardziej przydatne, ale za to te niezbyt użyteczne bywają całkiem zabawne ;) No i ładnie wydana jest.

I zdaliśmy sobie sprawę z jeszcze jednego faktu. W dziewiątą półrocznicę wytrzymywania ze sobą zjedliśmy najdroższego kotleta w życiu.

wtorek, 12 lipca 2011

Jogurtowy zakalec z czeresniami

Bardzo lubię ciasto jogurtowe. W sobotę razem z Asią wpadłyśmy na pomysł, żeby połączyć je z sezonowymi owocami - padło na czereśnie. Czereśnie, nie wiśnie, bo dietetyczne studia Asi powiedziały nam, że wiśnie mają jeszcze więcej cukru, tylko przez ich kwaśny smak za bardzo słodyczy nie czuć.
Jednak po degustacji efektu końcowego stwierdzam, że najlepiej wymieszać obydwa rodzaje owoców pół na pół. Ciasto nie powinno być ani za kwaśne, ani mdłe.

A tak w ogóle  póki co lepiej nic nie dodawać ;) Czereśnie puściły sok, więc trochę nam się ciasto zzakalcowało (trochę też zgubiła nas zachłanność, bo dodałyśmy dość dużo owoców).
Zamieszczam więc przepis na klasyczne ciasto jogurtowe. Pochodzi z książki "Słodka Kuchnia Polska" Ewy Aszkiewicz.


Składniki
  • 20 dag naturalnego jogurtu
  • 1 i 1/2 szklanki mąki pszennej
  • 1/4 kostki masla lub margaryny
  • 3 jajka
  • szklanka cukru pudru
  • 2 łyżeczki skórki otartej z cytryny
  • 2 łyżeczki proszku do pieczenia
  • cukier puder do posypania ciasta
  • tłuszcz do wysmarowania formy
Przygotowanie
1) Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni Celsjusza.
2) Smarujemy tłuszczem formę (chyba, że jest silikonowa;)
3) W malakserze ubijamy jogurt, cukier, jajka i skórkę otartą z cytryny.
4) Gdy składniki się połączą i lekko spienią dodajemy rozdrobnione chłodne masło oraz mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia. Wyrabiamy ciasto nie dłużej niż 2 minuty.
5) Jednolite gładkie ciasto przenosimy do wysmarowanej (albo i nie) tłuszczem formy i wstawiamy do ciepłego piekarnika.
6) Pieczemy 50-55 minut. Ciasto powinno być zarumienione, a jego brzegi lekko odstawać od formy.
7) Po ostygnięciu wypiek posypujemy cukrem pudrem.

Smacznego!

niedziela, 10 lipca 2011

Maraton - bardziej blondynski niz sportowy

A piątek pod znakiem warszawskiego maratonu. Trochę szwankuje mi chronologia, ale co tam.

Wszystko zaczęło się od spontanicznego zaklepania wizyty u mojej fryzjerki na Pradze. Oczywiście byłoby zbyt piękne gdybym pojechała tam prosto z Ochoty. Wcześniej musiałam odstawić rower na Okęcie - w końcu zapowiadali (całkiem trafnie) ulewy na popołudnie.
Ulewa, a właściwie megaburza (standardowo) zaczęła się tuż po moim wyjściu z praskiego salonu. Oczywiście moja fryzura pod wpływem deszczu od razu zmieniła kształt z ładnego na naturalny ;)

Po jakiś 20 minutach, które spędziłam pod kładką deszcz się nieco uspokoił, więc ruszyłam (mniej więcej) w stronę ronda Wiatraczna. Miałam oglądać staniki. Ne uciekłam jednak przed przeznaczeniem i po (nieco przypadkowej) wycieczce przez rozpadające się kamienicie, blokowiska i oczywiście mnóstwo kałuż, wylądowałam (uwaga uwaga) w lumpeksie! I to JAKIM!

Jako że ostatnio oszczędzam, ograniczyłam się do jednej sukienki ;) O takiej:



Teraz już tylko trzy godziny czekania aż moja Asia skończy pracę, dostanie się w okolice Starówki i da się wyrollować rollenami.

Na początek Du-za-mi-ha i "zagryzanie" czasu. Potem książka (znów o jedzeniu!). Tutaj zatrzymam się i wystosuję rozpaczliwy apel: niech ktoś znajdzie we mnie przycisk "STOP wydawaniu pieniędzy". Na prawdę będę wdzięczna.

Niestety/na szczęście to nie był koniec odchudzania mojego konta, ponieważ w końcu odebrałam wyrollowaną rollenami Asię. Wszędze naokoło (a tym bardziej w naszych butach) było tak mokro, że wylądowałyśmy na starówkowych goferach z dżemorem. Oficjalny powód - możliwość wysuszenia stóp. Stopy może wyschły, ale buty nie. Za to gorfry z bitą śmietaną i owocami to jest to ;)

W zestawieinu z rollenami Asi nasze "suszenie stóp" było dość obłudne, ale nikt nie powiedział, że łatwo jest być kobietą.



No, ale wcale nie to było kulminacyjnym punktem wieczoru. Zamysł był taki, że Asia zabiera mnie do The Mexican na arbuzową margaritę. Nie dość, że drink ogromny i przepyszny to jeszcze tuż przy naszym stoliku grał meksykański zespół (panowie są na prawdę z Peru, pytałyśmy). Na środku dziedzińca chlupała przyjemnie kiczowata fontanna ze sztucznymi liliami i od czasu do czasu kelner przebrany za Zorro robił wieś biegając z ciastem ;)

No i od czasu do czasu ktoś potańcował - test aparatu Asi ;)

 I jak to często bywa w moim przypadku - zakochałam się w łazience, zwłaszcza ręcznie szkliwionych umywalkach. Chociaż tak na prawdę marzy mi się meksykańska kuchnia.

Co do The Mexican to szczerze bardzo bardzo polecam na letnie wieczory!

środa, 6 lipca 2011

Morwa, deszcz i smyranie

Pada, pada, a właściwie leje. W takie dni oprócz tego, że dobrze piecze się muffiny (niestety dziś rano skończyła mi się soda, więc z ekspresowych muffinów nici) bardzo dobrze wspomina się te słoneczne. Dziś przypomniałam sobie jak w jedną z sobót, tuż przed kopernikową pracą spróbowałam jak smakuje owoc morwy. Lokalizacja drzewa (sąsiedztwo ulicy, i w ogóle Warszawa) pozwalały zjeść maksymalnie jedną, ale sama wspinaczka po to żeby cokolwiek zerwać była dość wesoła.

Przy tej okazji kopernikowa Karolina słusznie zauważyła, że nikt nie "dotyka żeby przejść". W praktyce wygląda to raczej tak:



Oby dziś wszystkie smyrnięcia i jebnięcia były skuteczne i nikt nie mókł na pasach.

wtorek, 5 lipca 2011

Bób, spaghetti i wojna kulinarna

Dziś w ramach zapasów lunchowych zabrałam ze sobą do laboratorium spaghetti z czerwonym pesto i pastą bobową. Przy okazji wsuwania zawartości pudełka dowiedziałam się o traumie z dzieciństwa koleżanki z labu - mianowicie była kiedyś przez mamę intensywnie faszerowana cieciorką ;)
Dalej już poszedł łańcuch skojarzeń: jak cieciorka to ciecierzyca, jak ciecierzyca to humus (i falafel!). Nikogo pewnie nie zdziwi fakt, że w ruch poszła wszechwiedząca Wikipedia.

Co najbardziej mnie urzekło to fakt, że humus może być przyczyną wojny. Oczywiście wojny kulinarnej. Jego przygotowanie stało się źródłem konfliktu pomiędzy Izraelem a Libanem. Nie wiedzieć czemu cała sytuacja wydaje mi się być nieco zabawna w kontekście dwóch konkurencyjnych humusiarni - Tel Avivu i Beirutu leżących tuż obok siebie, przy ulicy Poznańskiej w Warszawie.



Nie wdając się w zbyt wiele szczegółów załączam przepis na pastę z bobu. Ilość pasty wystarcza chyba na tydzień dla czteroosobowej rodziny, więc proponuję jednak zrobić mniej ;) Nie testowałam, ale myślę, że z czystym sumieniem można zmniejszyć ilość bobu, a pozostałe składniki zostawić bez zmian (przemyślałabym tylko papryczkę chilli;).

Składniki:
  • kilogram bobu
  • mały jogurt naturalny
  • 1/3 szklanki oliwy z oliwek + 2 łyżki do smażenia
  • papryczka chili
  • cebula
  • czosnek
  • 2 gałązki świeżego rozmarynu (prawie tak ważny jak bób!)
  • oregano (może być suszone)
  • sól
1) Bób ugotować (około 10-20 minut) - wodę posolić mniej więcej w połowie gotowania.
Dygresja: Całkiem ciekawy sposób na gotowanie znalazłam o tutaj, ale nie miałam okazji przetestować. Chodzi głównie o dodatek koperku, który rzekomo ma zapobiec "wiatrogennym" właściościom bobu ;)
Na końcu odcedzić sitkiem i przelać zimną wodą.

2) Obrać bób. Dobrym momentem jest dwudziestuparuminutowy serwis informacyjny - mi obieranie zajęło dokładnie tyle czasu ile trwają "Fakty" ;)

3) Czosnek pokroić w cienkie plasterki, a cebulę wedle życzenia (i tak wszystko się zmieli). Na rozgrzaną patelnię wrzucić czosnek, zaraz potem cebulę (kiedy tylko uwolni się zapach czosnku). Wszystko dobrze posolić i dusić parę minut. Na koniec dodać pokrojoną papryczkę chili pozbawioną pestek. Można od razu skończyć smażenie.

4) Zawartość patelni wrzucić do miski z bobem. Dodać oliwę, jogurt, liście rozmarynu, oregano, posolić do smaku.Wszystko dokładnie zblendować na gładką masę.
Jeśli masa okaże się zbyt gęsta można ją rozrzedzić większą ilością jogurtu (wersja mniej kaloryczna) lub oliwą (wersja bardziej kaloryczna, ale aromatyczna;).

Pasta z bobu najbardziej mi smakuje na chrupiących tostach, ale może mieć też inne wykorzystania. Tak jak pisałam na wstępie, dziś połączyłam ją z makaronem spaghetti. Do makaronu dodałam czerwonego pesto i posypałam całość parmezanem. Pastę (lekko podgrzaną, ale nie gorącą) ułożyłam obok.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Rady na zla pogode

Co się robi jak pada deszcz? Piecze się muffiny! Jak to zwykle bywa w przypadku muffinów, inspiracją był blog Liski. Tym razem padło na miodowo-krówkowe z jagodami. Po konradowemu można je nazwać muffinami z "komorą jagodową" ;)
To co najbardziej mnie w nich urzekło to połączenie zapachu krówek i chrupkości płatków owsianych. Najlepiej je zjeść w dniu pieczenia - jeszcze ciepłe były mistrzowskie.

A to składniki:
Płatki jęczmienne to opcjonajlny dodatek, ale ich smak jakoś mi się tam wpasował ;)

A co po zebraniu wszystkich składników?

1) Piekarnik nagrzać do 180 st C. Formę do mufinków wyłożyć papierowymi papilotkami (lub posmarować masłem i oprószyć mąką lub bułką tartą) - ja jak zwykle wyrażę uwielbienie dla silikonowych foremek, z którymi nie trzeba robić absolutnie nic!

 2) Masło, miód i krówki umieścić w garnuszku i podgrzać do czasu, aż wszystkie składniki się połączą. Radzę ustawić możliwie najmniejszy ogień i dość często mieszać.

 3) W misce wymieszać mąkę, proszek do pieczenia, płatki owsiane i jęczmienne, cukier puder.

 4) Jajka roztrzepać widelcem, połączyć ze śmietaną.

 5) Do miski z suchymi składnikami najpierw wlać śmietanę z jajkami, następnie składniki z garnuszka. Wymieszać łyżką. W masie mogą być grudki, nie należy się tym przejmować.

 6) Masę wlewać do dołków w formie do 1/3 wysokości. Do każdego dołka włożyć trochę konfitury jagodowej (ja pakowałam po całej łyżeczce). Dobrze jest wycelować w środek, tak żeby podczas pieczenia nie wypłynęło za dużo konfitury i powstała wspomniana "komora".
Na wierzch położyć resztę masy.

 7) Wstawić do piekarnika i piec ok. 20 minut. Wierzch powinien być rumiany, a mufinki w środku miękkie. Mogą się piec nawet do 30 minut.

 8) Po upieczeniu przestudzić kilka minut w formie, następnie wyjąć na kucheną kratkę.

Smacznego!

niedziela, 3 lipca 2011

Wydzieliny

A w Koperniku tydzień defekacji i wydalania. Oprócz kupy w Świecie w ruchu inne ciekawe zjawiska można było zaobserwować w sąsiedniej galerii:

sobota, 2 lipca 2011

Cala prawda o konferencjach

Czwartek i piątek przesiedziałam na konferencji EMBO, potocznie zwanej ELMO. Drugiego dnia dopadały mnie chwile, kiedy miałam ochotę uciec do laboratorium i popracować - może taki miał być skutek? Ale to tylko chwile ;)

Bo pewnie i tak nikogo nie zdziwi to, że w moim przypadku wszystko sprowadziło się do jedzenia. A cała prawda zawiera się w opinii jednej z nieco poszkodowanych uczestniczek konferencji: