Jedna z internetowych mądrości głosi, że jedzenie sałatki w Mc Donald's jest jak zamówienie prostytutki żeby się poprzytulać. Być może podobnie jest z nazywaniem burgera bez mięsa burgerem.
Wiadomo, mięso to podstawa, ale z drugiej strony można uprzeć się przy tym, że o burgerowości kanapki decyduje użycie maślanej, hamburgerowej bułki. Przynajmniej tak to sobie dzisiaj, w piątek, tłumaczyłam.
Co jak co, ale i tak było smaczne, nawet bardzo. I jeśli mam dalej się pocieszać, można dojść do wniosku, że cały kawałek serka Camembert (120g) ma więcej cholesterolu niż miliard kotletów razem wziętych. Poniżej dwie propozycje na piątkowego burgera. Bardziej i mniej słodka. Słodka popłynęła, bo postanowiłam skusić się na połowę sera.
Jeśli chodzi o same bułki to upiekłam je z przepisu Liski, czy właściwie Marthy Stewart. Są idealne!
Do burgera oczywiście frytki i sałatka Colesław - jedno i drugie gotowcowe. Wszystko zniknęło z dwóch talerzy za sprawą dwóch paszczy w jakieś dwie minuty.
Nie taki piątek straszny ;)
Aa, zrobiłaś mi smaka tymi burgerosami. A poza tym nieźle się blogujesz - na trzy fronty ;)
OdpowiedzUsuńPzdr,
Martyna
PS Te frytki Maison Antoine to koło mojego dawnego domu
Kiedyś miałam 4 blogi :D Matko, na Twoim miejscu (a propos frytek) ważyłabym z 200 kg!
UsuńOjaaaa, Ty też blogujesz! Jeszcze Cię pośledzę w wolnej chwili! ;)
OdpowiedzUsuńNiezły pomysł z tymi burgerami. Uwielbiam rozpływający się ser pleśniowy :D
OdpowiedzUsuń