poniedziałek, 17 marca 2014

niedziela, 9 marca 2014

Turcja pieczywem płynąca

Od kilkunastu lat Turcja kojarzyła mi się z dobrym jedzeniem - głównie z powodu pysznych śniadań w hotelu, w którym spędziłam typowe zorganizowane wakacje. Za czasów kiedy jeszcze byłam w stanie takie wytrzymać. Na tym samym wyjeździe, po raz pierwszy spróbowałam świeżych fig, odjeżdżając autobusem z Istambułu. Kupiłam je w ilości mocno asekuracyjnej i kiedy poczułam ten smak, bardzo żałowałam, że nie mogłam wyskoczyć z autokaru po więcej.

Dlatego odwiedzając moją przyjaciółkę na wymianie studenckiej, nastawiałam się na dużo dobrego jedzenia (a na jakim wyjeździe tak nie było?). Cóż, wiele pożartych potraw, z pewnością będę pamiętać - często trudno powiedzieć czy ze względu na smak czy okoliczności spożycia.

Sad pomarańczowy na obrzeżach Antalii
Po pierwsze, najadłam się ryb. W Warszawie zdarza mi się to niezwykle rzadko - nie bardzo wiem gdzie kupować dobre i świeże. Nie szkodzi, ostrzę apetyt na wyjazdowe ładowanie "rybich" części mojego organizmu. Tam gdzie blisko do morza. To dość zabawne, bo jeszcze kilka lat temu żadnej ryby nie tknęłabym nawet kijem.


W Antalii pod koniec stycznia, na moim talerzu najczęściej pojawiał się levrek - cudownie zgrillowany i tak pyszny, że dodatek kilku kropel cytryny byłby całkowitą profanacją. Okazał się zbyt smaczny żeby zrobić mu zdjęcie. Za to tak elokwentnie wyglądam jak jem (a właściwie kończę jedzenie):


Wszechobecni koci mieszkańcy Turcji jeszcze się łudzą, że się podzielę:


Kolejne wydanie ryby przyprawiłoby większość Włochów o zawroty głowy. Toż to ryba zapiekana z serem! Faktycznie, po zjedzeniu było mi trochę ciężko, ale wszystko przyjemnie współgrało. Oprócz wymienionych składników pod serową skorupką znalazły się pieczarki i ostre papryczki. Do tego pomidory!


Chociaż nie było łatwo. Jak to zwykle bywało, w ramach przystawki na nasz stół trafiło pieczywo z dodatkami. 


Jak tu się oprzeć jeszcze ciepłemu chlebkowi posypanemu czarnuszką? Z masłem! I z sałatką. W takiej sytuacji można tylko przyjąć strategię "Jakoś to będzie" i zjadając ile wlezie.

Bywało jednak, że temat wszechobecnego pieczywa wywoływał u mnie mdłości. Miałam wrażenie, że większość Turków mogła zajadać je bez umiaru. Podczas couchsurfingowej wyprawy do Kapadocji, wolałam udawać, że nie jestem głodna (mimo, że skręcało mnie w żołądku) niż częstować się szóstą pod rząd bułką, którą oferował mi mój host ;) Miałam wrażenie, że jeszcze trochę skrobi i mój przewód pokarmowy zapcha się na zawsze.

Pieczywem, które wspominam najmilej, głównie ze względu na zawartość, był przypieczony chlebek z grillowanym sucuk, turecką wołową kiełbasą: 


Podczas jedzenia dało się poczuć sporą ilość papryki i tłuszczu. To drugie było całkiem na plus w kontekście braku kontekstu innego niż podpieczona buła ;) Sam sucuk w wersji ciepłej cudownie rozpływał się w ustach.

Na zdjęcie załapał się również salep - według (ach!) Wikipedii "napój przyrządzany ze sproszkowanych bulw storczyka męskiego". Moje podniebienie chyba jeszcze do niego nie dojrzało (cóż, dopiero w zeszłym roku dorosło do śledzi), bo czułam raczej najzwyklejszą mąkę ugotowaną z wodą. Na szczęście posypaną cynamonem. Jest też szansa, że trafiłam na wersję "instant" z racji tego, że cała konsumpcja odbywała się na stoku narciarskim.



Ciężko się oprzeć i nie dopisać co Wikipedia podaje dalej: "Nazwa pochodzi od arabskiego określenia ḥasyu al-tha`lab, oznaczającego lisie jądra - od charakterystycznego kształtu bulw storczyka." ;)

Brzmi jak afrodyzjak, w których wszyscy Turcy płci męskiej są specjalistami. Przynajmniej tak twierdzą. Na dowód wklejam zdjęcie specjalistycznego straganu:


Nie minęła godzina od sucuk i lisich jąder, jak mój cudowny couchsurfingowy host, podsunął mi pod nos manti. Rozmawiając wcześniej o tej potrawie, spodziewałam się raczej czegoś na kształt azjatyckich pierożków z mięsną zawartością. Mięsna zawartość była, aczkolwiek raczej symboliczna, bo manti z Kayseri (tam właśnie się znajdowałam ;) przypominają raczej kluseczki w mięsno-pomidorowym zupo-sosie:


Podawane są z jogurtem (hmmm, podobnie jak połowa tureckich dań).

Całość posypałam sumakiem, który do tej pory kojarzył mi się tylko z inwazyjną (w polskich warunkach) roślin z mechatymi gałązkami i pięknymi liśćmi w jesiennym wydaniu. Fajny, kwaskowaty. Do wyboru były jeszcze chilli i mięta.

Ciężko było to wszystko przejeść. Dodatkowo zamówiony lahmacun (a właściwie lahmacuny, plaki z mięsem) z dodatkowym serem wzięliśmy na wynos, na rano. Okazało się jednak, że mój host śniadań w zasadzie nie jada, więc smutny obowiązek przejedzenia wszystkiego spoczął na mnie. Dałam radę, wiadomo.

Jeszcze tego samego dnia byłam już 70 km dalej, w Goreme. Tam pieczywa również nie zabrakło, nie tylko za sprawą wcześniej wspomnianego, wcinającego bułki hosta. Szybka ucieczka na coś konkretnego w postaci kebabu, zaowocowała kolejną porcją skrobi:


Zwracam uwagę na fakt, że w tle, po lewej stronie, znajduje się jeszcze więcej chleba ;). Na szczęście znalazłam też trochę grillowanych warzyw, ostre, marynowane papryczki i pyszną oliwę. 

Sam kebabik: wołowina pierwsza klasa. Przygotowany według receptury z miasta, z którego pochodził kucharz. Biję się w piersi, nie pamiętam skąd!

Gdyby kiedykolwiek zabrakło mi pieczywa, zawsze mogłam liczyć na uliczny (nie tylko turecki) simit, obsypany sezamem:


Wszechobecny niczym obwarzanki na krakowskim Rynku Starego Miasta. Ponoć wypiek głównie śniadaniowy, do pożarcia np. z Nutellą. Bez dodatków też był niczego sobie. Na nasz, znalazło się jeszcze kilku żarłocznych chętnych:


Całość do zagryzienia pide, turecką pizzą:


Naszą jadłyśmy w bardzo klimatycznym otoczeniu, ze względu na awarię prądu w całej dzielnicy. Oczywiście zapas restauracyjnych świec dostał się nam jako "gościom zza granicy", w związku z czym stałyśmy się niezłą rozrywką dla Turków czekających w ciemnościach na swoje zamówienia. Możecie spojrzeć jeszcze raz na pierwsze zdjęcie i zobaczyć jak wyglądam w czasie jedzenia, Teraz wyobraźcie sobie jak było mi głupio ;)

Zjedzmy jeszcze trochę ciasta! Ciasta filo, z farszem, w postaci borka, szybkiego dania. W Serbii głównie na śniadanie, nie mogłam dojść do tego jak to jest z Turcją - mam wrażenie, że podawali to przez cały dzień, aż do wyczerpania zapasów.


Na zdjęciu widać głównie szpinakowy farsz. Jest też serowy. Wersją najbardziej klasyczną wydaje się być mięsny.

Skoro jesteśmy już przy temacie śniadania, najlepszym studenckim posiłkiem po długiej, nocnej imprezie (oprócz ayranu oczywiście) była çorba, turecka zupa, w najczęściej na bazie zblendowanego kurczaka. Oczywiście podawana z pieczywem. Sama w sobie wydawała mi się trochę mdła, ale wszechobecna cytrynka w zestawie, dużo zmieniała.


Wszechobecność cytryn nie objawiała się tylko w restauracjach i na straganach, ale też na osiedlowych krzakach, z których uzupełniałyśmy swoje domowe zapasy. Z dostępnością innych owoców i warzyw nie było już tak cudownie, ale na bazarach leżały dosłownie wszędzie, w przystępnych cenach. Dlatego zapychanie się świeżymi sałatkami było (dla nas) na porządku dziennym. Zwłaszcza tymi polanymi sokiem z granata i oliwą. Granatowy sok jest trochę słodki, trochę kwaśny, więc całkiem dobrze wyręcza z brudzenia się sosem vingegret. Chociaż wiadomo, smakuje inaczej. Ten domowy podobno cudownie działa na przeziębienia.

Turcy ciągle woleli chleb, może stąd rządowy program prowadzący do budowy plenerowej siłowni na każdym rogu - w celu walki z narodową nadwagą. Z drugiej strony tureckie dodatkowe kilogramy nie były aż tak liczebne jak można by sobie wyobrażać. Powiedziałabym, że akcja miała charakter duszenia problemu w zarodku.

Z ulicznych warzyw, w centrum miasta prawie wszędzie można było zjeść gotowaną kukurydzę wymieszaną z masłem i majonezem. Do tego mnóstwo sosów do wyboru - głównie kiepskiej jakości ketchup i przemysłowo produkowany sos BBQ. Wystarczyła mi wersja podstawowa ;)


W międzyczasie oprócz wszechobecnych kebabów i kukurydzy można było przekąsić Çiğ köfte. Oryginalnie przygotowywano ją z surowego mięsa, bardzo długo ucieranego z ostrymi przyprawami. Czynność ta miała "gotować" całość bez użycia wysokiej temperatury. Dowiedziałam się, że w wersji ulicznej zabroniono używania surowego mięsa, chociaż prawdę mówiąc z powodu stopnia ostrości, trudno było mi ocenić co znalazło się w mojej ;)


Po strukturze wnioskowałam, że znajdowało się tam sporo bulguru. Do Çiğ köfte jako takiej dodano trochę sałaty, soku z granata (oczywiście!) i jeszcze trochę ostrego sosu (oj, płakałam).

Za to ani trochę nie płakałam przy midye dolma, faszerowanych małżach, teoretycznie podawanych jak przystawka - w naszym życiu w Antalii służyła głównie jako poimprezowa pijacka przekąska za grosze. Może z tego powodu do tej pory nie wiem czy znajdował się w nich przepisowy ryż czy raczej bulgur, przy którym przez długi czas się upierałam. Z pewnością dało się tam jeszcze poczuć podsmażoną cebulkę i przyprawy.


W czasie kiedy zjadałam kolejną małżę, sprzedawca przygotowywał następną, otwierając ją i pokrapiając cytryną. Przekładał wszystkie muszelki jak krupier żetony w kasynie. Trzeba było zatrzymać go w odpowiednim momencie żeby z rozpędu nie wyjeść zawartości całego stoiska.

Żebyście tu wszyscy przy czytaniu nie posnęli, serwuję jeszcze kawę po turecku. Dla mnie dość zaskakującą, bo pozbawioną dodatkowych przypraw w przeciwieństwie do tej, o której uczyłam się na kursie dla baristów w Warszawie. Jednak ciągle parzoną w tygielku, od razu z cukrem.


Jak większość Turków częściej poiłam się wszechobecną herbatką. W Kapadocji zaś pysznym domowym winem. Zgaduję, że to efekt chrześcijańskiej historii regionu ;)

Sprzedawca z winem, którego wypił już wystarczająco dużo.
Do całej deserowej zabawy (chociaż wino raczej wytrawne) ku mojej wielkiej radości dołączają jeszcze pistacje w każdej postaci: lodów, chałwy, baklawy itd. A o deserach można by jeszcze dłużej.


Nie zagaduję. Do Turcji trzeba zajrzeć i zajrzeć - Antalia ma z pewnością cudowne warunki przyrodnicze: góry i morze w jednym. Chociaż nie oszukujmy się, nawalili z architekturą i budowaniem "jak wlezie". Z drugiej strony przy odpowiednim wyborze mieszkania, śniadanie można zjeść przy całkiem dobrych warunkach widokowych.


Kapadocji reklamować nie trzeba, a za Istambułem tęsknię od czasów dawnych hotelowych wakacji. Więcej grzechów nie pamiętam :)

Na samym końcu chciałabym polecić Turcję w Sandałach, z której dowiedziałam się bardzo dużo jeszcze przed wyjazdem, pomogła mi w trakcie, a po powrocie pomogła mi ostatecznie zidentyfikować zjedzone potrawy.

sobota, 8 marca 2014

Botwinka!

Nie, nie, jeszcze nie teraz. Ale prawie. Póki co przypominam, że babcie potrafią brutalnie podsumować gust kulinarny.